Terapia śmiechem

Część spektakli Sceny STU ma określoną, przewidywalną formułę - lekką, miłą i przyjemną, i jeden cel - rozbawić widzów. Publiczność oczekuje tego z taką niecierpliwością, że zaczyna się śmiać w momencie samego pojawienia się aktora na scenie

„O psychiatrach, psychologach i innych psycholach” jest świetnym produktem reprezentującym ten typ teatru. Linia fabularna jest prosta i średnio zajmująca – nie bowiem o rozwój sytuacji tu chodzi. Narracja sukcesywnie dąży do optymistycznego zakończenia, po drodze dobitnie ilustrując zamierzoną tezę. W najnowszym przedstawieniu Artura Więcka jest to twierdzenie – co podkreśla jednoznaczny tytuł – o niezrównoważeniu psychiatrów i psychologów, którzy w pierwszej kolejności powinni wylądować na szpitalnej kozetce. Wdzięczny to temat do żartów oraz bardziej lub mniej dosadnych dowcipów. Jak więc można się domyślić, obrany cel – a za nim cała publiczność – spełnieni.

Przedstawienie uniknęło jednak żartów niskich lotów i udało się temat, dający przecież możliwość do zawadiackiej szarży, obronić od stricte kabaretowej formy. Spektakl podzielony był – co znamy już z innych przedstawień Sceny STU, np. Sztuki kochania” czy „Aj waj” – na liczne epizody, wyraźnie oddzielone za pomocą wygaśnięcia świateł i każdorazowo pojawiającej się na nowo scenografii. Artur Więcek obronił się jednak spójnością narracyjną oraz ciekawym poprowadzeniem wątków pobocznych (niekiedy psychologiczny problem bohatera schodził na drugi plan). Pocięcie spektaklu na krótkie sekwencje wybija nieco z rytmu, lecz spaja je gawędziarska struktura przedstawienia. Główny bohater - Rodrigo jest bowiem jednocześnie narratorem, a rozgrywające się sceny mają wobec jego opowieści ilustracyjny charakter. Nieco tautologiczna konwencja pozwala zachować spójność epizodów, wprowadzić do nich nieco akcji, a tym samym uniknąć jedynie kabaretowości formy z dorzuconym moralizatorskim wydźwiękiem.

Sama fabuła jest prosta, lecz miejscami (wątek z sąsiadem) niebanalna. Rodrigo w trakcie urodzinowego przyjęcia załamuje się i wyjawia, że to przez jego fobię do guzików. Szwagier – psychiatra namawia go do wizyty w swoim gabinecie, skąd już krok do rzeczywistej choroby. Kolejne spotkania z psychologami pokazują, że jest to grono ludzi albo kuriozalnych, albo zakompleksionych, a każda z nimi styczność zamiast leczyć, zapędza głębiej w chorobę. Nieco absurdalny ton opowieści bliski jest atmosferze filmów Zelenki. Główny bohater, grany przez Schimscheinera, budzi sympatię, jest gadatliwy, ciepły, lecz niedoskonały. Ma wszystkie cechy niezbędne do tego, by publiczność poczuła z nim więź, tym bardziej jeśli zwraca się bezpośrednio do niej, zaczepia, chce dać się polubić. Jego ojciec to starszy pan, pełen wigoru i inteligencji, którego figle i żądza seksualnych ekscesów zaskarbiają sympatię widzów. Szwagier to męska odmiana teściowej z dowcipów – skrupulatny, czepliwy i irytujący. Ta trójka tworzy na tyle schematyczne, choć przyjazne grono, że publiczność, nawet jeśli nie śmieje się w głos, to przynajmniej obserwuje ich relacje z uśmiechem na twarzy. Jedyne czego żal, to szkieletowe przedstawienie kobiet (ewidentnie słabszych tu od panów) – ledwo zarysowanych, banalnych (siostra bohatera) lub wręcz głupawych (żona), które w męskim świecie mogą przydać się jedynie do przypomnienia o kapeluszu lub stanowić obiekt irytacji. Publiczność na to chyba jednak nie zważa, wybuchając kolejną salwą śmiechu, gdy tylko jedna z nich powie coś piskliwym głosikiem lub zostanie oblana dzbankiem wody.



Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
20 stycznia 2011