"Time goes by so slowly" w "Wyjeżdżamy"

Najnowsza premiera Nowego Teatru w Warszawie trwa ponad trzy godziny chyba tylko po to, aby pomiędzy kolejnymi pogrzebami bohaterów cokolwiek się wydarzyło. A i tak nie uświadczymy nic poza błahą, rodzajową fabułką.

Cypora Czkori (Maja Ostaszewska), która czas odmierza kolejnymi ciążami, pomiędzy porodami - choć na chwilę - pragnie powrócić do formy i szczupłej sylwetki. Wkracza na scenę z dużym boomboxem, zrzuca z siebie dres i zaczyna ćwiczyć w rytm "Hung Up" - hitu Madonny z 2005 roku, wzorując się na choreografii z teledysku. Powtarzany refren - "Time goes by so slowly" (czas płynie tak powoli) - wydaje się być trafnym podsumowaniem "Wyjeżdżamy" Krzysztofa Warlikowskiego.

Najnowsza premiera Nowego Teatru w Warszawie trwa ponad trzy godziny chyba tylko po to, aby pomiędzy kolejnymi pogrzebami bohaterów cokolwiek się wydarzyło. A i tak nie uświadczymy nic poza błahą, rodzajową fabułką. Wprawdzie Hannoch Levin opisuje życie zwykłych ludzi, jednak mając w pamięci pierwsze spotkanie reżysera z twórczością izraelskiego skandalisty, czyli "Kruma" w TR Warszawa sprzed trzynastu lat, pamięta się niezwykły (dzisiaj wręcz kultowy) spektakl, mimo odzwierciedlenia właśnie prozy życia. "Wyjeżdżamy" usypia, co jest o tyle zaskakujące, że Piotr Gruszczyński, skorzystał nie tylko z "Pakujemy manatki", ale także z innych sztuk Levina ("Jakobi i Leidental", "Szyc", "Morderstwo", "Wielka nierządnica Babilonu", "Wszyscy chcą żyć", "Wycieczka zorganizowana z Królestwa wszechwanny", "Chefec") oraz z "Nigdy tu już nie powrócę" Tadeusza Kantora, "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy oraz "Życia osobistego" Henryka Grynberga. Dodatkowe utwory powracają jednak jako dalekie echo (na przykład w relacji między Bellą i Niną widać odblaski tematu z "Wielkiej nierządnicy z Babilonu"), a fabuła oscyluje w granicach banalnej historii, która byłaby całkiem znośna, gdyby nie liczne, nużące sceny... Może właśnie w tym należałoby upatrywać sukcesu tej inscenizacji - że udało się w tak przekonujący sposób ukazać monotonię życia?

Zespół Nowego gwarantuje jakość, jednak tym razem nie otrzymał dobrego materiału dramaturgicznego, szczególnie biorąc pod uwagę rozciągnięcie czasu trwania spektaklu ("Pakujemy manatki" w reżyserii Iwony Kempy trwało niecałe półtorej godziny!). Być może problemem jest fakt, że przedstawienie jest pozbawione głównego wątku. Twórcom chyba zależało na tym, aby ukazać każdego aktora z dziewiętnastoosobowej, gwiazdorskiej obsady przez wystarczająco długi czas, co dało przedstawienie monstrualnych rozmiarów, niespieszne i dłużące się.

Dramaty Levina często zyskują określenie "rodzinnych" czy "domowych", ponieważ ukazują uniwersalny charakter melancholijnej codzienności. "Wyjeżdżamy" nie jest osadzone w konkretnej rzeczywistości, dlatego można odnaleźć w nim znajome elementy. W rodzinnej historii jest na przykład dziewczyna, Nina Szuster (Jaśmina Polak), zmieniającą partnerów jak rękawiczki, upatrująca w nich szansy na wyrwanie się z domu a nie miłości. Jednym z nich jest Zigi (Piotr Polak), który odstawiony do "friendzone", odnajduje swoją homoseksualną tożsamość i wyjeżdża z niedawnym chłopakiem Niny (Rafał Maćkowiak). Siostra Niny, Bella (Magdalena Popławska), cierpi, ponieważ życie przecieka jej przez palce, co uzmysławia sobie podczas partii brydża z wdowami, które mają już wszystko za sobą, a ona nawet nie spróbowała żyć. Poznajemy też Bobę, staruszkę (Jadwiga Jankowska-Cieślak), która ucieka z domu opieki, a syn z żoną - państwo Globczik (Wojciech Kalarus i Dorota Kolak) - nieustannie ją w nim umieszczają, pozbywając się matki jak niewygodnego ciężaru. Pojawia się też para osobliwych bliźniaków: Prostytutka (Agata Buzek), działającą jak automat, oraz Grabarz / Barman (Maciej Gąsiu Gośniowski) o płci wymykającej się schematom.

Marazm i melancholię rozładowuje pojawienie się obcej - Amerykanki Angeli (Magdalena Cielecka), dziewczyny Amacja (Bartosz Gelner). Postać jest rysowana bardzo grubą kreską: to pusta dziewczyna, youtuberka, która transmituje każdy moment życia dla followersów. Tym razem nagrywa podróż do Izraela, a z nieodłącznego atrybutu - kamery na selfie sticku - korzysta nawet w trakcie pogrzebu. Bezrefleksyjnie zachwyca się wszystkim, co ją otacza, pogłębiając nieumiejętność odnajdywania się w sytuacji (transmisja z pogrzebu jest co najmniej niestosowna, ale przystaje do współczesnych realiów). Jej charakterystykę dopełnia samouwielbienie - przybieranie odpowiednich póz i robienie min słodkiej idiotki. Nieprzypadkowo wystylizowano ją na Marylin Monroe, z burzą blond loków, w satynowej, obcisłej sukience odsłaniającej plecy. Rodzajowym postaciom takim jak ona powierzono bardziej dynamiczne, efektowne sceny: Prostytutka śpiewa i tańczy wraz z Barmanem / Grabarzem, Cypora uprawia fitness. Każde pojawienie się Angeli jest przerysowane, ale wywołuje zadowolenie widzów.

Najlepszym pomysłem było potraktowanie "Wyjeżdżamy" jako kontynuacji "Kruma". Podobieństwa można odnaleźć w obsadzie i w rozwiązaniach inscenizacyjnych. W "Krumie" Truda (Maja Ostaszewska) upokarzała Taktyka (Marek Kalita), teraz podobnie czyni despotyczna Cypora z mężem Motke. W "Wyjeżdżamy" małżeństwo Czkori udaje się na imprezę z drogim biletem wstępu, a scena ta wprost przywołuje fragment spektaklu sprzed trzynastu lat, gdy Truda przedstawiała Taktykowi Kruma. Wydaje się, że Cypora w tej scenie powtarza choreografię z przedstawienia z 2005 roku. Kontynuacją Kruma jest Dani (Jacek Poniedziałek), wciąż wadzący się z matką (Ewa Dałkowska) przegrany erotoman. Niekiedy ten ostatni pomysł wywoływał dziwne (prymitywne?) reakcje widzów, którzy wykorzystując informacje na temat prywatności aktora, wybuchali natrętnym śmiechem wtedy, gdy Dani poruszał temat fascynacji kobietami...

Choć oryginalny tytuł dramatu to "Pakujemy manatki", realizatorzy idą o krok dalej i mówią: "Wyjeżdżamy", a to słowo w spektaklu powraca jak refren. Zmiana tytułu zapowiadała korespondencję z twórczością Levina, który miał zdecydowane i radykalne poglądy polityczne bądź wskazywała silne nawiązanie do sytuacji politycznej w Polsce. Jednak mimo obietnic zawartych w przekształconym tytule, można odnaleźć niewiele bezpośrednich odniesień do realiów. Izrael jest tu potraktowany umownie, co widać przede wszystkim w powracającym temacie ulicy Noakowskiego czy w formie nagrań wideo (przygotowanych przez Kamila Polaka) z Angelą podróżującą po warszawskich ulicach i dworcu centralnym (o czym świadczą choćby wymalowane na ścianach sympatie futbolowo-kibicowskie). Pojawia się również temat emigracji do Londynu - nie będzie idylli, ale chociaż telewizja lepsza. Jedynym punktem zapalnym okazują się wspomnienia wydarzeń Marca '68, które wprowadzają bezpośrednią łączność z dzisiejszą, antysemicką nagonką.

Postaci konsoliduje fakt, że znajdują się w sytuacjach granicznych i pragną uciec z rzeczywistości, w której tkwią, jednak powstrzymuje ich strach przed decyzją o zmianie - większość prędzej zdąży umrzeć, niż wyjechać, więc rytm przedstawienia odmierzają pogrzeby. Dla żyjących rzeczywistość ciągle będzie zniechęcająca, a opuszczenie kraju jawi się jako gwarancja sukcesu i utrata wszelkich problemów. Dlatego nieustannie będą chcieli uciec, ciągną za sobą walizki, by przybliżyć marzenia o Szwajcarii czy Stanach Zjednoczonych, gdzie z pewnością żyje się łatwiej niż w Izraelu (Polsce). Warlikowski wystawił ten dramat właśnie tu i teraz chyba po to, aby pokazać paradoks - w naszym kraju nie da się żyć, ale nie można go opuścić...

Bezcelowa egzystencja prowadzi bohaterów do śmierci, to motyw typowy w twórczości Levina - śmierć gwałtowna, przypadkowa, czasem śmieszna, bo następuje w trakcie jedzenia zupy, jak w przypadku Munia Globczik. Kolejne zgony wyznaczają rytm spektaklu, a na poziomie formalnym są sygnalizowane przez blackouty. Pogrzeb też nie jest konwencjonalny, bo krewny w ostatnim momencie postanawia dorzucić do białej trumny (choć większość zmarłych jest w średnim wieku) ważny dla nieboszczyka przedmiot. Groteskowe pożegnania utrzymują śmieszno-straszną stylistykę Levina i to właśnie one rozładowują atmosferę, pozwalają złapać oddech od nostalgicznego, wręcz depresyjnego nastroju.

Małgorzata Szczęśniak osadza rodzinne historie w typowej dla siebie scenerii. Przestrzeń gry z trzech stron otacza ścianami, w których gęsto umieszcza okna. Mimo zamknięcia miejsce nie wywołuje efektu klaustrofobicznego, jest obszerne, szklane ściany ułatwiają podglądanie. Pojawiają się elementy znane z poprzednich prac Szczęśniak: korytarz z pleksi (funkcjonuje również jako dom pogrzebowy, odgrodzony od "tu i teraz", a jednocześnie niebezpiecznie dostępny i bliski), wysuwana łazienka (w formie kubiku z krat, przestrzeń szczerości i ujawniania emocji, tu także przypadkowego seksu). Minimalistyczną scenografię dopełnia kilka kanap, stolików i krzeseł, tworząc przestrzeń wysmakowaną, emocjonalnie chłodną i pozbawioną cech indywidualnych. Paradoksalnie, domowa sceneria generuje wyobcowanie - to mieszkanie, któremu bliżej do poczekalni, co koresponduje z tytułem spektaklu. Dla kontrastu pojawiły się kiczowate neony "lody" czy "gofry". W tle, po bokach ekranu, scenografka umieściła typowy dla siebie motyw roślinny - zdjęcia bujnej paproci. Złośliwi twierdzący, że Szczęśniak robi tę samą dekorację od lat, w "Wyjeżdżamy" mogą utwierdzić się w tym przekonaniu, a koneserzy pewnie będą smakować jej estetyzm. Zaaranżowanie przestrzeni jest czytelne i funkcjonalne, a poszczególne elementy ujawnia dyskretne światło Felice Ross. Postaci noszą dzisiejsze kostiumy - bardzo proste, pozbawione zaskakujących połączeń, jak u Belli ubranej w top i dżinsy-dzwony. Nieliczni są ufryzowani i przebrani, jak nestor Avi Czkori (Zygmunt Malanowicz) - w czerwonym garniturze z grzywą siwych włosów.

Powtarzalny klimat sekwencji osnutych wokół wyprowadzek i pogrzebów podkreśla rytm powracającej melodii Pawła Mykietyna i wyświetlane nekrologi, które czasem wyprzedzają sceniczną rzeczywistość, bo pojawiają się na nich ci, którzy jeszcze nie umarli. Reżyser wskazuje, że wszystkich czeka taki sam finał. Ciekawe było wykorzystanie w klepsydrach zdjęć aktorów, niekoniecznie wizerunków z "Wyjeżdżamy", prywatnych.

Dla fanów odnajdywania asocjacji i nawiązań do poprzednich premier ekipy Warlikowskiego, najnowsza propozycja będzie stanowić dużą przyjemność. Być może to właśnie oni zgotowali artystom (bardzo) entuzjastyczne oklaski na stojąco, które wprawiły mnie w osłupienie. Choć to "komedia na osiem pogrzebów" i jej funeralny charakter nie podlega dyskusji, to pierwszy - gatunkowy - człon podtytułu zastanawia. Spektakl nie bawi, nie porusza, właściwie nawet nie złości i nie irytuje. Pozostawia obojętnym i szybko się o nim zapomina, a to chyba najgorsze w teatrze.



Wiktoria Formella
e-teatr.pl
23 czerwca 2018
Spektakle
Wyjeżdżamy