Tkwi we mnie natura wędrownika

Wychowywałam się na Scenie Kameralnej, grając u Krystiana Lupy i Mai Kleczewskiej. Zaczęłam od zagrania Małgorzaty w spektaklu według "Mistrza i Małgorzaty". Miałam dwadzieścia kilka lat - i zdecydowanie nie byłam książkową Małgorzatą. To było dla mnie pierwsze zetknięcie z widzem. Odkryłam wtedy w sobie tak głębokie emocje, których sama się nie spodziewałam, że je mam.

Z Sandrą Korzeniak, jedną z ważniejszych, ale też najbardziej niekonwencjonalnych aktorek polskiego teatru, rozmawia Paweł Gzyl.

Paweł Gzyl: Niebawem zobaczymy Panią w debiutanckim filmie fabularnym Piotra Subbotko. Jak Pani trafiła do tej produkcji?

Sandra Korzeniak: - Poznaliśmy się z Piotrem kilka lat wcześniej, kiedy robił krótkie filmy. Już wtedy opowiadał mi o swoich planach na pełnometrażowy debiut. Kiedy przystąpił do jego realizacji, zaprosił mnie do zagrania jednej z ról.

Jak się pracuje z reżyserem, który debiutuje w kinowej fabule?

- Piotr to bardzo dojrzała osoba - jako artysta, ale również jako człowiek. Już kiedy pracowałam z nim przy krótkim metrażu, widać było, że to bardzo inteligentna wrażliwa i piękna osoba. Obdarza aktora dużym zaufaniem.

W "Dziurze w głowie" gra Pani ze znakomitymi kolegami po fachu-Bartłomiejem Topą, Andrzejem Szeremetą i Ewą Dałkowską.

- Andrzeja Szeremetę znałam od dawna z teatru. Z kolei Bartka Topę poznałam dopiero przed zdjęciami do "Dziury w głowie". Ponieważ jestem osobą dosyć wstydliwą, musiałam przełamać się, aby zagrać z nim mocno intymne sceny. Mocno przeżyłam to spotkanie.

Teraz oglądamy Panią w "Dziurze w głowie", niedawno były jeszcze "Niewidzialne" i "Hiszpanka". To jednak niewiele jak na dwie dekady aktorskiej pracy. Dlaczego Pani tak rzadko grywa w filmie?

- Z jednej strony to brak propozycji. Ale prawda też jest taka, że od zawsze byłam skoncentrowana na teatrze. Nie biegałam po castingach i nie zabiegałam o to, by grać w filmie. Co nie znaczy, że bym tego nie chciała. Wychowałam się jednak w teatrze i w teatr inwestowałam swoją energię.

W Polsce funkcjonuje mocno zarysowany podział na aktorów teatralnych i filmowych. Podoba się to Pani?

- Spotkałam się z takim myśleniem. Nie wiem jednak, czy tak jest w rzeczywistości i czy panują takie twarde zasady. Wierzę, że tak nie jest i że w dużej mierze jest to jednak kwestia tego, w co lokujemy naszą energię, gdzie kierujemy nasze myśli i pragnienia.

Najtrudniejszy czas dla aktora to wtedy, kiedy nie ma żadnych propozycji. Jak sobie Pani z tym radzi?

- Życie mnie trochę przeczołgało z tymi przerwami w pracy. To potrafią być bardzo trudne momenty - i albo sobie z tym radzisz, albo nie. U mnie zachodzi jedno i drugie. Sytuacje czekania są bardzo częste i nieważne, ile bym nie miała lat, to są one zawsze bardzo trudne. Od kiedy urodziłam córeczkę, to dziękuję jednak, że nie muszę pracować non stop, mogę więcej pobyć z nią. To jest piękne. Poznajemy wspólnie instrumenty, mamy ich w domu dużo. Ona improwizuje na nich, do tego śpiewa i tańczy, a ja nagrywam to. Ostatnio też lepię z gliny i maluję. To daje mi wspaniałe poczucie wolności i spokoju. Okazuje się, że życie nie kończy się na czekaniu na role i jest mnóstwo pięknych rzeczy, które można robić na tym świecie.

Kiedyś marzeniem aktora był etat w teatrze. On nie daje Pani poczucia bezpieczeństwa?

- Kiedyś tak było. Teraz większość młodych aktorów woli nie być na etatach. Wiąże się to z pewną swobodą i niezależnością. Ja byłam na etacie osiemnaście lat, od kiedy skończyłam studia. Najpierw w Starym Teatrze w Krakowie, potem w Teatrze Dramatycznym i w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Mam jednak naturę wędrownika, zawsze kochałam jeździć ze spektaklami po świecie, mieszkać w hotelach, grać w różnych miastach i krajach. Może dlatego nie mogłam nigdy dłużej wytrzymać zbyt długo w jednym miejscu. Ostatecznie zostałam wolnym strzelcem.

I jak się Pani odnalazła w takiej sytuacji?

- Na początku jest dziwnie. Bo jest się wyrzuconym ze sfery komfortu. Pojawiają się lęki i obawy, że nie podołamy i nie będzie pracy. Ma się jednak poczucie, że wygrało się z własnym strachem. Jest w tym poczucie prawdy wobec siebie, które owocuje szacunkiem do siebie. Mówię to z własnego doświadczenia.

Jakie są pozytywy w byciu wolnym strzelcem?

- Wolna przestrzeń. Poczucie bycia outsiderem, ale jednocześnie panem siebie samego. Ryzykantem, ale też bezrobotnym. Kimś, kto jest z zewnątrz, z innego świata. Otwiera się świat nowych możliwości, przeciera się nowe szlaki. Oczywiście jest wielka niewiadoma, ale też coś podniecającego. Spotyka się innych ludzi, którzy są nową inspiracją.

A konkretnie?

- Jako wolny strzelec mogłam zrobić niedawno nową sztukę z Mają Kleczewską w Katowicach - "Pod presją". Teraz słyszę, że ten spektakl jest dla wielu ludzi wstrząsem - i niektórzy pytają mnie, skąd się wzięłam. Okazuje się, że nieważne, czy mam 30 czy 40 lat, zawsze moje istnienie będzie dla części widzów zaskoczeniem. Cóż: aktor teatralny zawsze po jakimś czasie "umiera" i potem "odradza" się na nowo. Tak musi być i to zjawisko ma miejsce wiele razy podczas naszego życia.

Jest się Pani w stanie utrzymać?

- Myślę, że utrzymać się można z wielu rzeczy. Można na przykład wyjść na ulicę i zacząć grać. Mam już do tego specjalnie zakupiony instrument, który nazywa się flowpan - to taki metalowy spodek, który wydaje za pomocą dotyku niesamowite dźwięki. Czasami bardzo poważnie o tym myślę. Wiele rzeczy można robić, jeśli wyceluje się w dobrą energię. Zresztą coś takiego jest zapisane w kondycji aktora.

Podobno już jako dziecko modliła się Pani do Matki Boskiej, by pozwoliła Pani zostać aktorką.

- Może nie w dosłowny sposób modliłam się, raczej wyrzucałam coś z siebie, na co miałam niezgodę. A robiłam to do Matki Boskiej, która wisiała nad moim łóżkiem, bo nie miałam do kogo innego. Tak wychodziły ze mnie moje pragnienia. To zaczęło się kiedy miałam może 7 lat. Mieliśmy wtedy w domu magnetofon kasetowy i nagrywałam się na niego, aby przekonać się, jak brzmi mój głos. To było zastanawiające dla mojej mamy. Dlatego postanowiła mnie dalej w tę stronę popchnąć. Zaczęłam grywać w młodzieżowym domu kultury w bajkach.

Jaką wizję aktorstwa wyniosła Pani z krakowskiej szkoły teatralnej?

- Miałam dużo problemów w tej szkole. To wynikało z mojego zachowania, które było dla innych nie do przyjęcia. Byłam absolutną wagarowiczką i absolutną imprezowiczką. Nawet większą niż niejeden chłopak. Rozrabiałam na maksa. Po prostu jakiś zew gnał mnie do krakowskich knajp. Bujałam w chmurach i w końcu na trzecim roku mnie wyrzucili. Uratował mnie chyba talent i urok osobisty: przywrócono mnie po kilku tygodniach.

Po studiach dostała Pani etat w Starym Teatrze i spędziła w nim Pani osiem lat. W jednym z wywiadów powiedziała Pani o tym okresie: "Czas w Krakowie był kompletnym wariactwem". Na czym to polegało?

- To było wariactwo w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wychowywałam się na Scenie Kameralnej, grając u Krystiana Lupy i Mai Kleczewskiej. Zaczęłam od zagrania Małgorzaty w spektaklu według "Mistrza i Małgorzaty". Miałam dwadzieścia kilka lat - i zdecydowanie nie byłam książkową Małgorzatą. To było dla mnie pierwsze zetknięcie z widzem. Odkryłam wtedy w sobie tak głębokie emocje, których sama się nie spodziewałam, że je mam. Ktoś mógłby to nazwać histerycznością. Dla mnie było to jednak mocne wchodzenie w rolę i jednoczesne poczucie zaglądania w siebie. Moja wyobraźnia tam hulała na całego pomiędzy sceną a widzem, a ja byłam w centrum tego tornada. To uczucie nadal się we mnie pojawia, kiedy jestem na scenie, ale nie jest aż tak dominujące jak w tamtym czasie.

Dlaczego zdecydowała się Pani porzucić Kraków i przenieść do Warszawy?

- Grałam w Starym Teatrze w wielu wspaniałych spektaklach, wkładałam w nie mnóstwo pracy i oddania, a po premierze grane były one kilka razy i schodziły z afisza. To sprawiło, że czułam, iż jest to niesprawiedliwe i mam tego dosyć. Robiliśmy wspaniały spektakl -a on nie był grany. Potem robiliśmy kolejny - i on też nie był grany. Nie mogłam się z tym pogodzić. Do tego też nie byłam w stanie żyć za wynagrodzenie, które dostawałam w teatrze i rosły mi długi. Musiałam zrobić jakiś ruch - i wynikał w dużej mierze z desperacji.

Dzięki temu, że przeniosła się Pani do Warszawy, zagrała Pani rolę życia -Marilyn Monroe w "Persona. Marilyn". Na czym polegała wyjątkowość tej kreacji?

- Ano właśnie: zostawiłam Kraków - i powstała "Persona. Marilyn". Zostawiłam Teatr Rozmaitości - i powstało "Pod presją". Śmieję się teraz z tego. Dla jednych moją rolą życia był występ w tym pierwszym przedstawieniu, dla drugich - w tym drugim. Dla mnie to ani jedna, ani druga. Przecież jeszcze nie umarłam! Ale tak - "Persona. Marilyn" to było niesamowite doświadczenie, wręcz nieprawdopodobne. Ten spektakl umarł jednak młodo - tak jak sama Marilyn. Cóż: choć nie wiem, jakie role bym jeszcze zagrała w życiu, tamten czas spędzony z Marilyn był niebywały. Ciosem było dla mnie to, kiedy usłyszałam, że już jej nigdy więcej nie zagram.

Po tym spektaklu została Pani uznana za ..aktorkę Krystiana Lupy". To pomogło Pani w karierze?

- Takie etykiety potrafią mocno wpłynąć na los aktora. Kiedy ludzie nazywają cię w ten sposób, to nie możesz być aktorem u kogoś innego. To tak jakbyś nie pracował z kimś innym, tylko z tą osobą. Jakbyś należał tylko do niej. Z jednej strony to piękne mieć taki "romans" z reżyserem, ale z drugiej - to potrafi być krzywdzące. Przecież Krystian pracował z innymi aktorkami i aktorami, a pracować ze mną zdarzało mu się jedynie co kilka lat. Czekałam więc na propozycje z innych stron - tymczasem dostawałam je tylko od niego.

Wraca Pani dzisiaj do Krakowa?

- Czasami. Miło czasami tu wrócić. Myślę też o zrobieniu czegoś w Krakowie. Jest już nawet pewien materiał. Mam dzieję, że to przedsięwzięcie dojdzie do skutku.

___

Sandra Korzeniak - urodziła się w 1976 roku w Krakowie. W 2000 ukończyła Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego i zadebiutowała na deskach tamtejszego Narodowego Starego Teatru, gdzie grała przez osiem lat w spektaklach m.in. Mai Kleczewskiej, Pawła Miśkiewicza i Krystiana Lupy. W latach 2008-2010 była aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie, gdzie stworzyła hipnotyzującą kreację Marilyn Monroe w spektaklu Lupy „Persona. Marilyn". Otrzymała za nią m.in. Paszport „Polityki". Od czterech lat jest aktorką TR Warszawa.



Paweł Gzyl
Echo Dnia
4 maja 2019