To już nie farsa! Rzecz o Wieczorze Trzech Króli

Adaptacja sztuki Williama Shakespeare'a w reżyserii Artura Tyszkiewicza to lustro współczesności, odbicie problemów kulturowych dzisiejszego społeczeństwa. Ma zadawać widzom pytania o tożsamość człowieka. Można powiedzieć, że przesłanie tej wersji utworu wtóruje młodym buntownikom XXI wieku, podważa zasady samej natury, łamie schematy myślenia zbudowane, wydawać by się mogło, na początku stworzenia – dawno, dawno temu w księdze Genesis, kiedy to Pan Bóg stwarzał Mężczyznę i Kobietę.

Artur Tyszkiewicz, absolwent Wydziału Reżyserii w warszawskiej Akademii Teatralnej, jeszcze w trakcie studiów - asystent Erwina Axera, Sławomira Mrożka, czy Macieja Englerta. W jego zainteresowaniach reżyserskich mieścili się zarówno "klasycy" - tacy jak Shakespeare (oprócz Wieczoru Trzech Króli zrealizował "Makbeta" i "Sen Nocy Letniej"), czy Molier - jak i autorzy współcześni, w swej twórczości mniej nawiązujący do tradycji - Gombrowicz, Mrożek, Ionesco, Durennmatt, Różewicz czy Levin. Interesowały go zagadnienia formy i relacji międzyludzkich. Związany w Warszawie z Teatrami Narodowym, Ateneum, Dramatycznym, Współczesnym, Lalką i Teatrem IMKA. Do 2016 roku dyrektor artystyczny Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Oprócz tego - reżyser słuchowisk radiowych i dubbingu. W intrygujący sposób zinterpretował on dzieło autora Romea i Julii, przedstawiając całą historię od nowa, w innej przestrzeni, w innym czasie i zupełnie innych okolicznościach.

„Wieczór Trzech Króli" jest pracą dyplomową studentów IV roku warszawskiej Akademii Teatralnej. Tyszkiewicz usunął z oryginału kilka scen (np. pominął zupełnie wątek Antoniego) i dodał swoje. W wywiadzie, który udzielił z nim Błażej Baraniak podkreślał, że będąc reżyserem teatralnym, chce tylko przekazać intencję autora, "przepisać literaturę na scenę", ale wygląda na to, że w tym przypadku nadał dziełu nowe przesłanie, wzbogacił jego interpretację o kolejne znaczenie, tym razem idące w nieco genderowym kierunku.

Shakespeare rozpościera przed odbiorcą wachlarz ludzkich charakterów, które konfrontuje ze sobą, wystawia na próby, stwarzając tym samym szereg komicznych sytuacji. Tematem utworu angielskiego dramaturga i poety jest przede wszystkim historia miłości, opowiedziana przez wiele ust i widziana różnymi oczyma, ujęta w zabawnej, lekkiej formie, jaką jest komedia.

Realizacja Tyszkiewicza przeniosła punkt ciężkości na samą Violę, czyniąc ją niemal bohaterką tragiczną. Viola (Maja Szopa), zmuszona przebrać się za Cesaria, okazuje się postacią prawdziwą, taką z krwi i kości. Dzięki niej renesansowa farsa Shakespeare'a przekształca się w dramat młodego człowieka szukającego swojej tożsamości w świecie, w którym coraz ciężej wyznaczyć jakiekolwiek granice. Viola może być każdym z nas, bo to w niej właśnie dzieje się przemiana i od niej zaczynamy zadawać sobie pytania... kim ja jestem? Tym razem nie jest to zwykła przebieranka i zwykła zamiana ról. Gromki śmiech staje ością w gardle, kiedy zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że zaczęło robić się poważnie.

Ludzka seksualność - temat przodujący w spektaklu Tyszkiewicza. Każdy bohater na swój sposób demonstrował i manifestował swoje ciało na scenie, chociażby przez taniec, charakterystyczny chód, czy odpowiedni zestaw gestów, który wypełnione były po brzegi erotyzmem. Jest to próba wytyczenia granic między kobiecością i męskością, precyzyjnego określenia i nazwania człowieka przez pryzmat jego ciała, a więc przez pryzmat seksualności właśnie.

To oryginalnie zrealizowany obraz świata, w którym żyjemy. Kult człowieka, a w szczególności CIAŁA, powraca w dzisiejszych czasach z jeszcze większym natężeniem niż kiedykolwiek. Każdy chce być bóstwem Olimpijskim, bo staje się to coraz bardziej osiągalne. Każdy ma większą władzę. Każdy chce być każdym. Kierunek rozwoju cywilizacji naszej zmusza do zadawania pytań o to, co przecież dawno zostało ustalone... i podważania tego. Malvolio (Jakub Kordas), nieco naiwny, głupawy i zniewieściały, tańczy w żółtych rajstopach taniec na róże, Chudogęba, któremu do ideału męskości wcale nie bliżej (jeżeli wolno mówić jeszcze o jakichś ideałach) - na łóżku wygina się bez koszulki, a z kolei Viola chodzi przygarbiona w męskiej, skórzanej kurtce i bije innych mężczyzn... Czy nie brzmi to tak, jakby ktoś wywrócił do góry nogami nasze dotychczasowe wyobrażenia?

Postaci z dworu królewskiego przeniosły się do sanatorium, a mityczna kraina przemieniła się w Hotel Iliria! Bardzo głośno i wymownie woła ta przemiana: „oto współczesność!". Viola nie musiała już płynąć statkiem, wystarczy że wyszła z basenu (w czerwonym kostiumie kąpielowym), a Kapitan w pasiastym t-shircie i podał jej ręcznik. Sir Andrzej Czkawka (Mateusz Burdach) i sir Tobiasz Chudogęba (Piotr Kramer), jedni z kuracjuszy Hotelu, bawiąc publiczność wcielili się w dresiarzy. Maria (Monika Szwajnos), u Shakespeare'a służąca Oliwii - została pielęgniarką. Finezyjna estetyka teatru elżbietańskiego (szczególnie jeśli chodzi o stroje), ustąpiła prostej formie i użyteczności.

Gra kolorów i świateł na scenie cieszyła oczy, dzięki zmyślnie dobranym do siebie barwom strojów. Scenografię i kostiumy opracowała Aleksandra Gąsior, absolwentka Wydziału Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki (2016) oraz Wydziału Scenografii (2018) ASP w Warszawie. Z kolei muzycznej kreacji przestrzeni podjął się Borys Kunkiewicz, młody twórca zespołu (właściwie duetu) Stonkatank. Udało im się w rewelacyjny sposób przenieść widza z mitycznej krainy królów i ich poddanych do współczesności - kolorowej, ale jednocześnie mrocznej, niedookreślonej, pełnej tajemnic i pytań bez odpowiedzi.

Ach, i Błazen! Błazen Feste (niezwykła Aleksandra Boroń) to chyba najbardziej złożona postać całego dramatu. Stary jak świat motyw błazna, tutaj został zrealizowany w bardzo ciekawy, nowoczesny, aczkolwiek pozornie tradycyjny, sposób. W dodanej przez Tyszkiewicza scenie z basenem, w której odbywają się zajęcia pływania - błazen staje się instruktorem. Dyrygując ludzkimi ruchami i wykrzykując: "to będzie dobry dzień!" - w sposób ironiczny wyśmiewa tu współczesną naukę "pozytywnego myślenia" traktowaną jako remedium na cierpienie. Jednak nikt jego ironii nie rozumie. Błazen, którego funkcją jest przecież rozśmieszać, rozbiera ludzi z ich masek, sam będąc najbardziej zamaskowanym. Wydobywa z kolorowej i, w gruncie rzeczy, wesołej oprawy, smutną prawdę. Elektryzującym głosem Aleksandry Boroń wyśpiewuje piosenki, w takt dźwięków Kunkiewicza, w których kryje się dużo, dających do myślenia, niedopowiedzeń.

Szczególnie zjawiskowe zakończenie sztuki, piosenką błazna właśnie, w której „deszcz pada i pada co dnia", pozostawia dużo niedopowiedzeń. Światło gaśnie i pozostaje on sam. Pokusiłabym się o stwierdzenie, iż przypomina wtedy najbardziej postać z filmu grozy i przeraża swoim przerysowanym, czerwonym uśmiechem i oczyma pusto wpatrującymi się w przestrzeń...

Nie ma w „Wieczorze Trzech Króli..." jasnego zakończenia. Wszystko musimy dopowiedzieć sobie sami, wydobyć z siebie odpowiedź na pytania podstawowe.

Czy rzeczywiście świat jest taki, jaki wszyscy nam mówią, że ma być?

 



Anna Banasiak
Dziennik Teatralny Warszawa
13 marca 2019