To tylko słowa

Spektakl w reżyserii Piotra Ratajczaka powstał na podstawie legendarnego filmu z 1989 roku. Inscenizacja dzieł tak kultowych stawia twórcom nie lada wyzwanie, szczególnie w starciu zarówno z filmem, jak i książką.

 

Spektakl w reżyserii Piotra Ratajczaka powstał na podstawie legendarnego filmu z 1989 roku. Inscenizacja dzieł tak kultowych stawia twórcom nie lada wyzwanie, szczególnie w starciu zarówno z filmem, jak i książką. Pojawia się pytanie, czy w ogóle warto powtarzać coś, co na stałe zapisało się w kulturze, mając świadomość nieuniknionego porównywania do filmu; zdaje się, że do wyboru pozostają w takiej sytuacji dwie ścieżki: stworzyć coś z wielkim rozmachem, „zakrzyczeć" oryginał, na siłę targając się na niepospolitość, albo pozwolić pierwowzorowi „płynąć", przemycając jego rytmy w formie klasycznej z subtelnymi wariacjami. Tendencja w teatrach na przestrzeni ostatnich lat pochyla się w stronę tej pierwszej drogi, jakby wstydząc się zostania nudnym „przypominaczem", czymś na modłę lektury szkolnej.

Przestrzeń teatralna cierpi na spore kompleksy względem możliwości filmowych. Pozostawia jednak spore pole wyobraźni – ważne, by umiejętnie ją u widza pobudzić, a nie zniechęcać natłokiem wciśniętych na siłę efektów. Realnie znacznie lepiej sprawdza się doprowadzanie scen do niepokojącej perfekcji,wzbudzanie zainteresowania prostotą i przekazem. Och-Teatr oczekiwania te dostrzegł i zaprezentował na wysokim poziomie. Jeśli ktoś zapyta, jak realizować klasykę, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów" Ratajczaka może spokojnie stanowić przykład sztandarowy. To jeden z tych spektakli, które ogląda się jako całość, jednym tchem, bez rozdrabniania uwagi na słabsze i mocniejsze sceny, ponieważ wszystkie zachowują równy poziom.

Inscenizacja Piotra Ratajczaka już od pierwszych momentów sprawia wrażenie solidnej, choć surowej. Obawy odnośnie przekoloryzowania szybko zostają rozwiane. Ascetyczna scenografia pozwala skupić się na grze aktorskiej, stanowiącej fundament tej sztuki; zaskakuje prostotą, ale zarazem funkcjonalnością – przestrzeń sceny objawia się początkowo jako klasa, by następnie, zależnie od sytuacji, sprawdzać się także jako gabinet dyrektora, las, czy miejsce spotkań Umarłych Poetów.

Tekst scenariusza niemalże w ogóle nie różni się od filmowego, za co należy się ukłon dla tłumacza – oddanie sensu niektórych powiedzeń w polskiej mowie nie jest wcale zadaniem łatwym, a tutaj otrzymujemy dialogi nie tylko zgodne z oryginałem, ale również niosące ze sobą ten specyficzny klimat i humor.

Gra aktorska, scenografia, choreografia – to wszystko współgra ze sobą jak jeden organizm, którego sercem okazują się sceny synchroniczne – moment, gdy chłopcy uczą się przy swoich ławkach wbija w fotel, a idealne zgranie ich ruchów tworzy metaforę konformizmu. W tym momencie niepokój bijący od tej idealnej synchronizacji udziela się widzom i zaszczepia w nich pragnienie, by któryś z bohaterów zrobił cokolwiek, co zburzy ten układ – może nawet niezdarnego, byle tylko swojego. Rodzi się refleksja, czy taka perfekcyjność jest warta zrzeczenia się swoich osobistych pragnień na rzecz bycia trybikiem? Trybik może osiągnąć perfekcję, ale nigdy nie wyjdzie poza zegar. Jego działania będą zasługą wszystkich, ale i nikogo. Problem pojawia się, gdy zamiast „zasługi" pojawia się wina.

Uczniowie elitarnego liceum są uważani za jednostki wybitne, nic więc dziwnego, że pojawiają się u nich przebłyski, za sprawą których zdają się rozumieć sytuację, w jakiej się znaleźli – w końcu inteligencja nie może być w pełni zaspokojona papką z podręczników, których przydatność sami podważają. Myśli te są jednak zalążkami, których nie są pewni na tyle, by mieć odwagę uczynić z nich godny, funkcjonujący zamiennik szkolnych tradycji – bunt kończy się w momencie wejścia profesora do sali, a na jego pstryknięcie chłopcy są gotowi wyrzec się swoich przekonań (tak samo, jak kolegów). Sami mogą najwyżej stworzyć krzykliwą, ale nic nie znaczącą opozycję podwórkową. Zjawienie się „Kapitana" (Wojciech Malajkat), charyzmatycznego profesora znającego ich położenie jak nikt inny, właściwie jednego z nich, mężczyzny z duszą i pasją chłopca, który wciąż toczy batalię przeciwko systemowi w pojedynkę, jest dla licealistów objawieniem. Odważne i unikatowe pomysły nauczyciela mają za zadanie wydobyć z nich to, czego sam pragnął w ich sytuacji, czyli indywidualność. Lekcje angielskiego zamieniają się w studium niebezpieczeństw konformizmu, a sam Kapitan w podchwytliwy, ale całkowicie oddany słusznej sprawie sposób, zmusza do myślenia – jego uczniowie nie otrzymują niczego podanego na tacy, ale sami szukają odpowiedzi, „kopiąc" w sobie. Ważna w procesie szukania swojego głosu jest ciągła zmiana perspektywy spoglądania na sytuacje.

Wojciech Malajkat ukazuje pasję do swojej pracy w sposób znacznie bardziej dynamiczny, niż odtwórca pierwowzoru jego postaci, co czyni go dosyć barwnym na tle reszty bohaterów. Dynamizm postaci szybko udziela się reszcie. Jedynym mankamentem jest tutaj odrobinę zbyt dużo biegania po scenie – i choć można tłumaczyć to mentalnym rozchwianiem młodzieńców, to w połączeniu z głośnym, imprezowym kawałkiem puszczanym wielokrotnie, do znudzenia, wstawki te stają się zwyczajnie irytujące.

Sytuację ratują jednak sceny w jaskini, będącej miejscem tajemnych spotkań Stowarzyszenia, a najbardziej samo przedzieranie się przez las, są niemal tak klimatycznie i sprytnie (ze względu na ograniczenia przestrzeni) zrealizowane, jak w filmie – tutaj znowu sporą rolę odegrała choreografia, a dźwięki zostały tym razem dobrze dobrane.

Najciekawszym elementem przedstawienia, którego atmosfera wywołała ciekawy efekt psychologiczny na widzach, jest „spektakl w spektaklu". Na deskach teatru okazuje się on znacznie bardziej imponujący, niż jego filmowa wersja. Jak sen we śnie, ciasno oplata widza, nie pozwalając oderwać myśli od zdarzeń.

Spektakl trzyma w napięciu do samego końca, nie tracąc klimatu filmowej wersji. Udało się nie tylko zachować najważniejsze refleksje przedstawione w pierwowzorze, ale nawet je pogłębić. Utrudnienia płynące z ograniczonych możliwości teatralnej przestrzeni zaskakująco uwydatniły kreatywność twórców. Inscenizacja Piotra Ratajczaka jest jednym z tych widowisk, które nie potrzebują barwnego opisu i dyskusji nad zastosowanymi środkami artystycznymi, są one bowiem na tyle trafnie dobrane i subtelne w swej wymowie, że widz spokojnie może skupić się na przekazie. A tego nie brakuje – dzieło będzie przyjemnym przeżyciem dla tego, kto zechce odświeżyć sobie historię z filmu i spojrzeć na nią z innej perspektywy, jak również dla samych nauczycieli, ale przede wszystkim stanowi obowiązkową pozycję dla uczniów. Poruszony temat jest stale aktualny i wywołuje podobne emocje w kolejnym pokoleniu, jednak warto zastanowić się, jakie światło rzuca ten fakt na obecne realia polskiego szkolnictwa? Dlaczego nauczyciele śmiali, inspirujący do czytania z siebie i otoczenia, zamiast podręczników, wciąż są postrzegani jako margines w tym zawodzie? Najważniejsza refleksja z pewnością dotyczy przedstawicieli tego zawodu, a brzmi – w jaki sposób przekazywać mądrość i zmuszać do samodzielnego myślenia, by nie skończyło się to jeszcze większą tragedią. Sztuką nie jest samo uświadomienie kogoś o możliwościach jego umysłu, ale ukierunkowanie go, w przeciwnym razie skazuje się jednostkę na mentalną tułaczkę i lekkomyślne działania.

W końcu bohaterowie „Stowarzyszenia..." sprowadzili „czarną falę" na siebie i nauczyciela za sprawą łapczywego rzucenia się na szansę – tak, jak organizm nie karmiony od tygodni po zjedzeniu naraz całego bochenka chleba – umiera.



Paulina Pacyga
Dziennik Teatralny Warszawa
9 października 2019
Portrety
Piotr Ratajczak