Topornie o niczym
W każdej z dostępnych recenzji (jest ich w sumie niewiele, więc całość przejrzeć nietrudno), granego w T. Powszechnym "Kształtu rzeczy", pojawiło się zdanie - reklama o "zaskakującej dla widzów" końcówce i niespodziewanym "odkryciu kart" w finale spektaklu. W żadnej (z recenzenckiej przyzwoitości?) zaskoczenia nie wyjaśniono, a odkrycia kart nie opisano. A ja wyjaśnię i opiszę.Nie dlatego, żeby psuć przyjemność potencjalnemu widzowi Powszechnego (i jednocześnie jeszcze bardziej potencjalnemu czytelnikowi tego tekstu), ale dlatego, że po pierwsze końcówka nie jest tak naprawdę szczególnie zaskakująca, a po drugie dlatego, że mierzenie wartości sztuki jej niespodziewanym zakończeniem mija się, jak sądzę, z celem jej opisywania. On, Adam, niepozorny, nieśmiały studencik dorabiający jako strażnik eksponatów w muzeum. Duże okulary, stara kurtka, przylizane włosy. Ona, Evelyn, młoda artystka tuż przed dyplomem. Pewna siebie, wyluzowana. Spotyka Adama w muzeum - przyszła domalować różową farbą penisa posągowi, którego genitalia zostały zasłonięte figowymi listkami. Walczy o artystyczną prawdę, sprzeciwia się fałszowaniu komunikatu. Ale tak naprawdę przyszła poderwać Adama. On nie może, co prawda uwierzyć, dlaczego taka fajna dziewczyna zakochała się w takim nie-fajnym chłopaku, ale odwzajemnia uczucie. A żeby wyrównać poziomy fajności zaczyna się pomału zmieniać. Okulary zmienia na soczewki, ulizane włosy na fryzurę niezgorszego modela, starą kurtkę na modny ortalionik. Przy okazji staje się bardziej pewny siebie, potrafi już spojrzeć w oczy swojemu rozmówcy, poszaleć w łóżku przed kamerą, ba, potrafi nawet poderwać kelnerkę i niedwuznacznie pocałować narzeczoną swojego najlepszego kumpla. W tej pewności potrafi nawet wyrzec się dla Evelyn swoich przyjaciół - Jenny i Philipa. Chwilę później oświadcza się. Odmowną odpowiedź dostaje w trakcie publicznego wystąpienia Evelyn, podczas którego omawia ona swoją pracę dyplomową. Pytana o nią wcześniej, mówiła - instalacja, rzeźba, takie coś. Tym czymś był Adam. "Rzeźbiony" przez nią od momentu poznania w muzeum do chwili prezentacji "pracy dyplomowej". Evelyn pokazuje teraz zdjęcia "przed" i "po", wystawia w gablotkach eksponaty - stare okulary Adama, jego kurtkę, puszcza film z zapisem ich erotycznych przygód. Wtedy właśnie, w nocy, wyszeptała mu do ucha jedyne prawdziwe słowa, jakie od niej usłyszał. Adam przychodzi na wystawę i ogląda film, raz, drugi, trzeci. Koniec. Tak właśnie wygląda zakończenie, na którym zasadza się cała efektowność fabuły. Niezależnie od niesionego przezeń potencjału zaskoczenia, trzeba przyznać, że finał spektaklu został poprowadzony bardzo ciekawie. Wrzucenie tożsamości w ramy muzealnych eksponatów pokazuje łatwość jej rozbioru, jej płytkość - nie tylko demistyfikuje "kanoniczne" męskie (kobiece) piękno, ale uświadamia dodatkowo, że wszystkie zmiany wewnętrzne, będące efektem czysto zewnętrznych zabiegów, zmierzających w stronę uzyskania dyktowanego stereotypem ideału, dają się bardzo łatwo zniwelować. Oprócz kwestii budowania tożsamości, w sztuce tkwi również wyraźna zachęta do dyskusji o mechanizmach sztuki współczesnej. Pytania o artystyczne profanowanie i prowokowanie, o granice sztuki awangardowej i o zagrożenia (jeśli można tak to ująć) płynące z jej strony, pojawiają się tu w końcu dwukrotnie - najpierw, żartobliwie, przy okazji domalowywania penisa, później, już poważnie, po ujawnieniu tematu pracy dyplomowej. Pierwsza okazja została wykorzystana przez Wiśniewskiego aż nadto dokładnie. Tymczasem poważniejszych ocen wyraźnie zabrakło - co pokazuje poniekąd dosyć dobitnie, czego przede wszystkim chciał od LaBute'a reżyser: prostej rozrywki opartej o prostą historyjkę rodem z młodzieżowego serialu, mówiącego o ważnych, życiowych sprawach - o potrzebie akceptacji, o uczuciach, o miłości, o wspólnym piciu drinków i dawaniu sobie kwiatków. Bardzo dobrze wypada w tej sytuacji cała czwórka aktorów - Paulina Holtz (Jenny), Edyta Olszówka (Evelyn), Mariusz Zaniewski (Adam) i Adam Woronowicz (Philip). Rzadko właściwie zdarza się, żeby w sztuce, której tak niebezpiecznie blisko do nienajlepszej komedii, role były poprowadzone tak pewnie i swobodnie, bez permanentnego mrugania okiem do widza. Szczególną uwagę zwraca tu Woronowicz, ze swoim przedziwnym sposobem scenicznego bycia - spokojnym, wyciszonym, ale jednocześnie bardzo wyraźnym i zdecydowanym. Aktorzy są jednak jedynym mocnym punktem spektaklu. Oprócz lekkości, z jaką reżyser rezygnuje z podjęcia poważniejszej dyskusji, drażni w tym teatrze właściwie wszystko - niemiłosierne przeciąganie perypetii czwórki przyjaciół, kiedy i tak już wiadomo, że wszystko "okaże się" w finale, nużący rytm scen, przerywanych wypełnianymi lekką muzyczką blackoutami (co przypomina trochę oczekiwanie na zgłoszenie telefonicznego konsultanta; musimy zmienić dekoracje, proszę w międzyczasie posłuchać melodyjki), czy stos niepotrzebnych rekwizytów z niewiadomych powodów legitymizujących sceniczne słowo. Wszystko to składa się nie tyle nawet na spektakl zły, czy nieprzemyślany - cel prostej rozrywki został, jak się zdaje, osiągnięty - co raczej na inscenizację bardzo toporną. Bronią jej aktorzy - dla nich, w szczególności dla Adama Woronowicza, nadal warto na "Kształt rzeczy" iść. Bo jeśli nie dla nich, to pewnie lepiej na jedną z siedmiu innych realizacji tej sztuki, które zdążyły się pojawić od polskiej prapremiery w warszawskim Powszechnym. Teatr Powszechny w Warszawie Neil LaBute "Kształt rzeczy" ("The Shape of Things") przekład: Małgorzata Semil reżyseria: Grzegorz Wiśniewski scenografia: Barbara Hanicka muzyka: Bolesław Rawski Obsada: Paulina Holtz, Edyta Olszówka, Adam Woronowicz, Mariusz Zaniewski Premiera: 19 października 2002r.
Jan Czapliński
Dziennik Teatralny Warszawa
27 grudnia 2007