"Traviata" dobrze się czuje na mniejszej scenie

Przedstawienia "Traviaty" na "Globusie" miały charakter wyjątkowy, odświętny, zaś prawdziwym sprawdzianem było przeniesienie spektaklu na scenę teatralną. Dokonało się to w miniony weekend i spektakl wyszedł z tej próby zwycięsko.

Największy znak zapytania stał przy scenach zbiorowych. Samo porównanie rozmiarów sceny, jaką realizatorzy dysponowali w hali z tą w siedzibie teatru, mogło budzić obawy. A jednak się udało. W żadnej z dwóch scen zbiorowych, naprawdę licznie obsadzonych, nawet przez chwilę nie miało się poczucia tłoku. Pod tym względem zatem teatralna wersja „Traviaty” nic straciła wobec „halowej”. Pod innymi zaś wręcz zyskała. Mam tu na myśli przede wszystkim kluczową dla całej historii pierwszą odsłonę II aktu, czyli spotkanie Violetty z ojcem Alfreda oraz scenę śmierci bohaterki. Ich napięcie emocjonalne jest tak wielkie, że po prostu trzeba je oglądać bezpośrednio, a nie na telebimach. Dopiero w takich warunkach tworzy się autentyczna relacja pomiędzy wykonawcami a publicznością.

Aby jednak tak się stało, musi być spełniony podstawowy warunek - wykonawcy powinni nie tylko świetnie śpiewać (to rzecz oczywista), ale również prezentować wysokiej próby aktorstwo. Jak najlepsze wrażenie zrobiła debiutująca w partii Violetty Julia Iwaszkiewicz. Młoda śpiewaczka, obdarzona bardzo ładnym sopranem i potrafiąca nader umiejętnie zeń korzystać, świetnie odczytała niemal w pełni realistyczną (a na pewno akcentującą psychologię postaci) konwencję spektaklu. Znakomity jest również Leszek Skrla (Georges Germont), bodaj najbardziej wszechstronny z artystów lubelskiego teatru.

„Traviata”, Teatr Muzyczny, reż. Waldemar Zawodziński, niedziela, 1 lutego 2009r.



Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
4 lutego 2009
Spektakle
La Traviata