Trubadur znaleziony w Saragossie

Co Małgorzata Walewska zapamiętała najlepiej z Deutsche Oper Berlin, gdzie w 2004 roku zmierzyła się po raz pierwszy z rolą Azuceny?

Jeśli jej wierzyć, napis na ścianie "Rauchen verboten", na który patrzyła, śpiewając słynną arię opętania ogniem "Stride la vampa". To wspomnienie ma posmak absurdu i dobrze pasuje do Verdiowskiego "Trubadura". A propos... czy naprawdę "Trubadura"! Ponoć Trovatore należy tłumaczyć na "Znaleziony" (co w świetle libretta jest znacznie logiczniejsze) albo nie tłumaczyć wcale, jak w przypadku "zbłąkanej" Traviaty. Z takimi problemami zmierzył się Laco Adamik, reżyser "Trubadura" w Operze Krakowskiej, gdzie utwór ten nigdy dotąd nie był wystawiany. Premiera 8 czerwca, w ramach Roku Verdiego, zainaugurowała XVII Letni Festiwal Opery Krakowskiej, który potrwa do 5 lipca.

"Trubadur" to dzieło specyficzne: od przeszło półtora wieku grane z powodzeniem na scenach całego świata (choć nie tak często, jak przed stu laty, kiedy było najpopularniejszą operą Verdiego), a zarazem najczęściej parodiowane w burleskach, filmach i operetkach. Deprecjonowane przez niemiecką krytykę, na południe od Alp chwalone, a nawet ubóstwiane, jak w przypadku dyrygenta Gianandrei Gavazzeniego, który nazwał je włoską Pasją wg św. Mateusza. Kontrowersje dotyczą przede wszystkim libretta, na którym, poniekąd słusznie, nie zostawiono suchej nitki. Tekst Salvatore Cammarano i Leone Bardare obfituje w nieprawdopodobne wydarzenia, grzeszy efekciarstwem i operowym banałem. Nie sposób mu jednak odmówić wewnętrznej dramaturgii ani wartkości akcji (podstawą libretta jest przecież niezły dramat Gutierreza). Co jednak najważniejsze, Verdi stworzył do niego muzykę iście porywającą, pełną energii, namiętności i inwencji melodycznej.

Adamik mógł uciec w parodię, jak w nieśmiertelnym filmie z braćmi Mant "Noc w operze" - tylko co zostałoby wówczas z "Trubadura"! Mógł szukać współczesnych kontekstów

- tylko jak je odnaleźć w tak archaicznej i jednowymiarowej stylistyce? Mógł wreszcie wybrać rozwiązanie tradycyjne, pilnie i pokornie odczytując intencje utworu. Tak też uczynił: co dla śledzących działalność reżysera nie było zaskoczeniem. Adamik jest twórcą wielu spektakli Verdiowskich, w Krakowie zrealizował "Makbeta" i "Requiem". Tym razem zapowiedział romantyczną bajkę utrzymaną w konwencji opery XIX-wiecznej, próbując dociec emocjonalnej prawdy bohaterów. Czy to dobry wybór?

W sumie niezły. Jak słusznie zauważa Piotr Kamiński, "Trubadur" to "cud nierealnej równowagi, arcydzieło niepojęte, graniczące już wówczas [tzn. w chwili powstania] ze stylizacją". Istotnie, w konwencjonalną formę literacką i muzyczną, w sztuczne i statyczne sytuacje Verdi wkłada emocje rozkiełznane, wykraczające poza wspomnianą konwencję. Takie dzieła należy brać z dobrodziejstwem inwentarza, a dopiero wówczas odsłonią całe swoje piękno.

Inscenizacja Adamika rzeczywiście jest romantyczną bajką: malowniczą i wciągającą, utrzymaną w stylistyce filmu "płaszcza i szpady". Malowniczość zawdzięczamy Barbarze Kędzierskiej, która ubrała bohaterów w piękne średniowieczne kostiumy i zbudowała ascetyczną, mroczną scenografię, doskonale podkreślającą ich tragiczne losy. Odrobinę zgeometryzowane zarysy dziedzińca alkazaru w Saragossie, klasztoru, więzienia i gór w Biscaglii są utrzymane na przemian w szarawym granacie i czerwieni - barwach symbolizujących dwa tematy opery: śmierć i emocje wypalające od wewnątrz jak ogień. Sytuacje sceniczne przedstawiono "po bożemu", ale jednak zbyt sztywno. Nie wiem, na ile konwencjonalność aktorstwa śpiewaków odtwarzających role Luny, Manrica i Eleonory była wynikiem braków warsztatowych, na ile zaś wspomnianą już stylizacją. Owszem, postaci w "Trubadurze" są marionetkowe i pozbawione życia, poczułam jednak niedosyt.

Ów niedosyt z nawiązką wynagrodziła mi Małgorzata Wawelska, prawdziwa gwiazda premierowego wieczoru. Azucena to jedna ze sztandarowych ról artystki - kreowała ją wcześniej w londyńskim Covent Garden, San Francisco, Seattle i Berlinie. Wawelska okazała się prawdziwym motorem spektaklu, zarówno wokalnie, jak aktorsko. Jej mezzosopran - zmysłowy, mocny i pełny - brzmiał porywająco we wszystkich rejestrach, gra sceniczna uderzała prawdą i dramatycznością. Przyznam, że od lat nie dotknęłam tak bezpośrednio żywej tkanki teatru operowego, jak w lamencie matki nad spalonym własnymi rękami dzieckiem ("Mio figlio! Mio figlio!" z arii "Condotta..." w II akcie). Z pozostałej trójki protagonistów najbardziej przekonał mnie Arnold Rutkowski jako Manrico, który liczne trudności tej roli pokonał głosem swobodnym, wyrównanym, o szlachetnej, lirycznej barwie. Śpiew Leszka Skrli (Hrabia di Luna) był zbyt matowy, choć bez zarzutu pod względem interpretacyjnym i technicznym. Nie przekonała mnie Katarzyna Oleś-Bla-cha (Leonora), której głos chyba nie pasuje do tej roli - brak mu dramatyzmu i głębi w niższych rejestrach. Jej subtelne legata i piana brzmiały jednak pięknie jak zawsze, zwłaszcza w ariach z I i IV aktu. Bardzo spodobał mi się słowacki bas Jozef Benci w pobocznej, lecz wymagającej roli Ferranda.

Drugą gwiazdą premiery - to rzadkość w Krakowie - okazała się orkiestra, którą Tomasz Tokarczyk poprowadził z zegarmistrzowską precyzją i subtelnością impresjonisty. Uznanie należy się też Zygmuntowi Magierze za przygotowanie chóru.

Reżyserowanie "Trubadura" nie jest zadaniem wdzięcznym. To, co słabe literacko, paradoksalnie daje niespożytą siłę muzyce. Jak rozwiązać tę sprzeczność? Adamik zrobił to za pomocą świadomej stylizacji na XIX-wieczny "thriller". Można jego propozycję kupić lub nie, z pewnością jednak nie trafił kulą w płot.

""



Monika Partyk
Ruch Muzyczny
10 lipca 2013
Spektakle
Trubadur