Trucizna nie działa

Strata najbliższej osoby to wyrwa w naszej duszy. Na różne sposoby staramy się poradzić sobie ze smutkiem, żałobą. Czasami jednak sytuacja nas przerasta i uciekamy się do najbardziej absurdalnych sposobów, żeby normalnie funkcjonować i móc żyć dalej. Gorzej, jeśli po konfrontacji z bliską osobą nasza wizja świata upada i okazuje się, że spokój jest niemożliwy. O tym próbują opowiedzieć twórcy „Trucizny" – najnowszej realizacji Teatru STU w reż. Marka Gierszała.



Scena otoczona jest wysokimi prętami w kolorze rdzy. Na środku widzimy metalowe, mosiężne krzesła w podobnej barwie. Do tej dziwnej przestrzeni można wejść przez jedne drzwi. Zanim jednak to zobaczymy i z dialogu bohaterów zorientujemy się, że jesteśmy na cmentarzu – usłyszymy śpiew dziecka. Przejmujący, czysty, jasny głos. W całym spektaklu nie ma żadnego dźwięku, oprócz głosu. Ten śpiew również wybrzmiewa w czarnej pustce.

Po zapaleniu światła widzimy mężczyznę, który siedzi i wyraźnie na coś czeka. Ma na sobie dżinsy, jasnoniebieski sweter i marynarkę. Po dłuższej chwili wpada kobieta. Zrzuca żółty płaszcz przeciwdeszczowy, ubrana jest w czarną sukienkę – na ciemnym tle latają jasne, duże ptaki. Ona (Maria Seweryn) i On (Marek Gierszał) to małżeństwo po rozwodzie. On odszedł kilkanaście lat temu z powodu śmierci dziecka oraz jej nieutulonego żalu i nieustannego smutku. Ułożył sobie na nowo życie w innym kraju, a Ona wciąż tęskni za synem i próbuje żyć z dnia na dzień, koncentrując się na pracy i znajomych.

Z jakiegoś powodu aktorom się tu jednak nie wierzy. Spektakl opiera się na tekście: jest to nieustanny wręcz dialog postaci. Można odnieść wrażenie, że ich reakcje są... „zagrane". Nie jest to jednak kreacja, która zabiera nas w świat przesiąkniętych bólem i smutkiem ludzi. W „Truciźnie" wyraźnie brakuje emocji. Cały spektakl grany jest na jednym poziomie: nawet krzyk niczego nie zmienia. Nie ma tu przełomu: żadnego ważnego, granicznego punktu. Dużo statyki i dużo słów. Wymuszone przytulenie. Płacz, który nie porusza żadnej struny i żart, który nie wybrzmiewa.

Nie jest to jednak wina nieczułości widza. Po prostu w grze aktorów zabrakło czegoś, co pozwoliłoby zabrać nas w bolesną podróż przez indywidualne (choć czasem stłumione) cierpienie małżeństwa po stracie dziecka. Gdyby był to film w telewizji, można by spokojnie przełączyć kanał. W teatrze czeka się, że może coś się jednak stanie na tej scenie. Tutaj myśli uciekają poza scenę, poza budynek. Długi spektakl, w którym aktorzy szamoczą się w ograniczonej przestrzeni. Cmentarz ich uwiera (On), a jednocześnie przyciąga (Ona), ale patrzymy na to w osłupieniu.

Ten spektakl bardzo mocno skojarzył mi się z filmem „Rzeź" w reż. Romana Polańskiego. Może dlatego, że tam też rzecz dzieje się w jednym pomieszczeniu, z którego właściwie nie ma ucieczki. Emocje kumulują się, absurd osiąga apogeum. Widziałam dwie realizacje sceniczne tekstu Yasminy Rezy: za każdym razem historia porywała. Nawet nie chodzi o to, że jest tam dużo ironicznego humoru. Są emocje, które trzymają bohaterów w miejscu, naturalnie wyzwalają reakcje. W „Truciźnie" tego właśnie brakuje. Naturalności w grze, aktorskiego porozumienia, napięcia. Takiego, za którym podążamy.

Teoretyczna jest trucizna, która zatruwa wody gruntowe. Tak samo teoretyczna jest relacja dwójki bohaterów. Historia jest sztuczna, histeryczna. W drukowanym, dostępnym w teatrze repertuarze, jako On wpisany jest Robert Gonera. W oglądanej przeze mnie realizacji rolę tę przejmuje sam reżyser. Może to również ma wpływ na sceniczną relację aktorów? „Trucizna" to trudny tekst, ale przy tym ważny i niosący wielki, emocjonalny ładunek. Może to nie był ich dzień, ale podana trucizna nie zadziałała.

 



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
24 września 2018
Spektakle
Trucizna
Portrety
Marek Gierszał