Trzydzieści lat później

"Stowarzyszenie umarłych poetów" po trzydziestu latach od premiery nie jest już tym samym wywrotowym dziełem. Czasy się zmieniły. Zmianie ulegli też uczniowie. Scenariusz Toma Schulmana wręcz prosi się o uwspółcześnienie, reinterpretację. To doskonały materiał dla teatru

John Keating, protagonista "Stowarzyszenie umarłych poetów", przywołuje na myśl Janusza Korczaka, wszak on też pragnął wychowywać podopiecznych w duchu szacunku i indywidualizmu. Dzieci bowiem, jak pisał, to przyszli ludzie. Film Petera Weira z 1989 roku oglądałam kilkakrotnie. Poruszająca historia pedagoga-pasjonata, inspirującego młodzież do nauki i samodzielnego myślenia, stosującego niekonwencjonalne metody nauczania, dla osób dorastających w latach dziewięćdziesiątych stała się kultowa. Wyrażała podświadomą tęsknotę za nauczycielem idealnym, naturalnym autorytetem, przewodnikiem wprowadzającym w meandry przedmiotu, a także dorosłego życia. Film wywarł na mnie i moich kolegach tak ogromne wrażenie, że kończąc podstawówkę i pragnąc wyrazić wdzięczność ukochanej wychowawczyni zachowaliśmy się tak, jak bohaterowie Weira - stanęliśmy na ławkach i wyrecytowaliśmy fragment wiersza Walta Whitmana "Kapitanie! Mój Kapitanie!". Nauczycielka miała łzy w oczach.

"Stowarzyszenie umarłych poetów" po trzydziestu latach od premiery nie jest już tym samym wywrotowym dziełem. Czasy się zmieniły. Szkoła przestała być bezlitośnie opresyjna, nadmiernie rygorystyczna. Przemodelowano system nauczania. Zmianie ulegli też uczniowie. Scenariusz Toma Schulmana wręcz prosi się o uwspółcześnienie, reinterpretację. To doskonały materiał dla teatru, ale też niezwykle trudny, wszak trzeba zmierzyć się z legendą (Oscar za scenariusz, nominacje w kategoriach: najlepszy film, reżyseria i męska rola pierwszoplanowa), z pamięcią o genialnej roli Robina Williamsa.

Piotr Ratajczak pozostaje wierny pierwowzorowi. Fabułę odtwarza jeden do jednego, uwspółcześniając nieco język oraz realia. Tonuje bezwzględność pracowników oświaty we wpajaniu norm zachowań oraz egzekwowaniu zasad. Pan Nolan (Mirosław Kropielnicki) to typ żywcem wyjęty z przeciętnej polskiej podstawówki. Wprawdzie wymaga respektowania czterech założeń edukacyjnych: tradycji, honoru, dyscypliny i doskonałości, ale ciężar despotyzmu został z niego zdjęty, z wyjątkiem sceny, w której policzkuje Charlesa Daltona (Jakub Sasak), chcąc wymusić przyznanie się do winy. Dyrektor czuwa nad jakością kształcenia i wychowania młodych ludzi, bo taka rola została mu powierzona. Próbuje okiełznać buntujących się uczniów. Ma świadomość, w przeciwieństwie do filmowej postaci, że kontestacja młodzieży jest wynikiem procesu dojrzewania. Burza hormonalna wpływa na ich zachowanie manifestując się: niezależnością, pragnieniem przynależności do grupy rówieśniczej (tu tajemnego stowarzyszenia), narastającym popędem seksualnym (niewybredne żarty, zainteresowanie płcią przeciwną). Nolan to wymagający, ale i rozumiejący pedagog.

Aktorzy są w ciągłym ruchu (doskonała choreografia Arkadiusza Buszki): biegają, skaczą, przedzierają się przez chaszcze (konstrukcja z krzeseł i ławek), rzucają papierowymi kulkami (wyrwany esej z podręcznika do literatury), ale też przyjmują pozy właściwe uczniu się. Dynamikę spektaklu podkręca muzyka rockowa z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (The Kinks, The Who, The Doors, Alan Parsons Project). Z młodzieńczą energią doskonale współgra scenografia (Marcin Chlanda). To połączenie wall-rampy z otoczonymi bandą trybunami stadionowymi. W centrum ustawione jest potężne drewniane biurko oraz jednoosobowe szkolne ławki, przestawione tworzą na przykład grotę - miejsce spotkań Stowarzyszenia Umarłych Poetów.

Adrian Brząkała, Maciej Musiał (w dublurze z Maciejem Musiałowskim), Radomir Rospondek, Jakub Sasak, Aleksander Sosińki i Jędrzej Wielecki to typowi niesforni nastolatkowie. Szkoła w ich mniemaniu jest nie tylko miejscem zdobywania wiedzy, ale także testowania zasad i granic. Pragną wolności, niezależności, samospełnienia, mimo to podporządkowują się woli rodziców i presji środowiska. Nie potrafią powiedzieć prawdy. Nie stają w obronie nauczyciela. Mentalnie wciąż pozostają egocentrycznymi dziećmi, dbającymi jedynie o własny interes. Grzecznie podpisują złożone w gabinecie dyrektora pismo. Wpajane przez szkołę wartości okazują się nie mieć przełożenia na ich wybory. A może konformizm okazuje się łatwiejszy i bardziej opłacalny?

U Ratajczaka rodzic pociąga za sznurki. Pan Perry (Paweł Pabisiak) obwinia Keatinga za śmierć syna nie mając dowodów. Doprowadza do jego zwolnienia. Zachowanie ojca jest wprawdzie reakcją obronną służącą zduszeniu poczucia winy, do tragedii doprowadziła przecież jego nieudolność wychowawcza i brak komunikacji z dzieckiem. Dyrektor szkoły nie zadaje sobie trudu by poznać przyczynę samobójstwa chłopca, wysłuchać oskarżonego nauczyciela. Rodzic płaci - więc wymaga. Nolan pokornie wypełnia jego wolę. Przerażająco znajoma scena, wszak współczesny rodzic to zwykle roszczeniowiec z ograniczonym zaufaniem do szkoły, bezkrytyczny specjalista od wszystkiego. Jeśli przy tym jest bezczelny i uparty, pozwala sobie na wszystko. Może podważać kompetencje pedagogów, pouczać ich, besztać, wyżywać się. Nauczyciel z zasady jest na przegranej pozycji, pozostaje mu z pokorą znosić zachowanie opiekunów. A przecież podstawą relacji rodzic - pedagog powinien być wzajemny szacunek, zaufanie i wiara, że dla obu stron priorytetem jest dobro dziecka.

John Keating nie ma nic z subtelności i intrygującej nietuzinkowości pierwowzoru. W interpretacji Wojciecha Malajkata to ekstrawagancki, irytujący pajac. Aktor przerysowuje postać do granic możliwości, wręcz parodiuje. Keating porusza się skocznym krokiem, wykrzywia twarz w przedziwne grymasy, pokłada się na ławce, gestykuluje w wyolbrzymiony sposób - trudno traktować go poważnie. Nie dziwi więc z jednej strony konsternacja chłopców, z drugiej ogromna fascynacja. Bo czyż uczniowie nie oczekują, że wiedza będzie im przekazywana w nietypowy sposób? Pedagog ma ich zainteresować, inspirować, ciekawić, dostarczać nowych bodźców, zarażać entuzjazmem. Podążą za wykładowcą, który nie tylko ma wiedzę, ale i ciekawy sposób bycia - jest po prostu showmanem.

Kreacja Malajkata może też być czytana jako odniesienie do wizerunku nauczyciela w polskim społeczeństwie. Nie jest to zawód cieszący się prestiżem i poważaniem. W jego ocenie dominuje negatywna narracja kreowana po części przez media koncentrujące się na planowanym strajku, przypadkach nadużyć, a nie sukcesach pedagogicznych. Oczekuje się, że będzie on wpajał wiedzę, wychowywał jednocześnie deprecjonuje się jego rolę w tym procesie. Nauczyciel to taki chłopiec do bicia. Cudak, błazen, z którym mało kto się liczy... Może tylko niektórzy uczniowie.



Marta Żelazowska
e-teatr.pl
12 kwietnia 2019
Portrety
Piotr Ratajczak