Turysta

Docieram do Krakowa. Nie będzie łatwo - już na portierni kobieta-cerber żąda opłaty klimatycznej w wysokości 1,60 zł. Na słupach reklamowych plakaty kampanii wyborczej; na jednym z nich były student teatrologii, zapewne pierwszy rocznik. Pada deszcz i gubię się w uliczkach, chociaż nie jestem tu pierwszy raz. Myśli błądzą między tym, co tu i teraz a tym, co zostało w Warszawie i wymaga opieki i troski. Za kolejnym winklem budynek o długich schodach i odrealnionych kształtach - Teatr Groteska. Fantastyczne rekwizyty, feeria kolorów

To tutaj trwa festiwal „Dedykacje. Materia Prima”, w którego programie znalazły się różne rodzaje tzw. teatru formy, a więc korzystające z wielu plastycznych form ekspresji: lalki, teatr cieni, performans, instalacja, nowy cyrk i taniec. Forma bywa jednak hermetyczna, podobnie jak poezja, często niezrozumiała. Mimo ryzyka, jakie niesie przemycanie takiej formy teatralnej szerokiej publiczności, twórcy festiwalu rzucili sobie śmiałe wyzwanie: dania „odpowiedzi na aktualne potrzeby widowni”.

Niestety, z uwagi na codzienne obowiązki, nie było mi dane doświadczyć bogactwa teatralnych form. Zadowoliłam się jedynie weekendowym ekstraktem, kiedy festiwal zamykał właściwie swe podwoje. Czułam się trochę jak mieszczuch-turysta w egzotycznym kraju, który z uwagi na brak czasu ledwie zerka na w biegu mijany krajobraz, nie pozwalając sobie na dłuższą kontemplację widoku.

Trzeba tylko połknąć zakupioną w sklepie za rogiem, niezbyt świeżą kanapkę, odebrać materiały prasowe i wspiąć się po niekończących się schodach. Chwila na zebranie myśli i subtelne wejście w magiczny obrzęd przejścia kreowany na scenie przez  Mädira Eugestera z Rigolo Nouveau Cirque.  Pierwsza część solo performansu „Balans. Magia równowagi” to hermetyczny szamański rytuał, który obrazuje proces znajdowania równowagi, konfrontując go ze światem, który wypadł z ram, formy. Szwajcar, za pomocą misternych konstrukcji kawałków drewna, przypominających odwrócone wiosła, próbował na nowo stworzyć środek świata. Pomagały mu w tym głębokie, świadome oddechy, które dialogowały z nierównymi, ciężkimi oddechami widzów. Napięcie w sali teatralnej było ogromne, a publiczność stała się uczestnikiem przemiany inicjowanej przez Czarownika – po części w ich wierze w powodzenie rytuału leżał sukces. W dniu pokazu w Grotesce kilka osób opuściło salę w przerwie, piątek widocznie nie jest najlepszym dniem na medytację.

Eugester zaskoczył w drugiej części, wychodząc naprzeciw potrzebie rozładowania atmosfery. Skojarzenia z cyrkiem były już bardziej oczywiste: Czarownik zamienił się w Pomysłowego Dobromira, który za pomocą metalowych talerzy, fiolek z niezidentyfikowanym płynem, kombinerek, śrubokrętów i przekładni konstruował równie pochyłe, zaczynając od wielkich i monumentalnych, a kończąc na maleńkich, bardziej precyzyjnych. Z pasją prawdziwego, szalonego inżyniera-wynalazcy podejmował kolejne wyzwania, starając się, by jego imponująca maszyna nie runęła niespodziewanie. Szamańskie szaty zamienił w groteskowy kostium przypominający wdzianka Sigmy i Pi lub bohaterów „Sąsiadów”. Komunikował się z widzami za pomocą wysokich, monosylabicznych dźwięków, budząc skojarzenia z postaciami z kreskówek. Głębsze tony generowały uderzenia w monumentalne talerze, będące podstawą skomplikowanych konstrukcji. Eugester bawił się możliwością niepowodzenia performansu, upuszczając co jakiś czas metalowe elementy. Umiejętnie balansując między powagą a śmiechem, uczynił publiczność uczestnikiem przemiany po to, żeby za chwilę zagrać jej na nosie.

W byłej fabryce kosmetyków Miraculum, znajdującej się na obrzeżach miasta, dwójka młodych Włochów z Pathosformel opowiedziała o głębokiej jak zdjęcie rentgenowskie relacji. „Nieśmiałość kości” to medytacyjny spektakl zrobiony w cieniach, ledwie muskających powierzchnię ekranu – pozbawiony słów brzmiących jak modlitwa i ostrych jak brzytwa. Dłoń dotyka ekranu, jakby chciała poczuć grunt, oparcie, fundament. Za nią idzie druga dłoń i ciało, które przykleja się, chcąc odcisnąć trwały ślad. Coś się jednak psuje, trzeszczy, znika jak sztuczny ogień albo jak krajobraz w oczach turysty. Człowiecze kształty ulegają rozczłonkowaniu, zamieniają się w zwierzęce, muzyka z łagodnej przechodzi w niepokojącą.

Maren Strack i grupa Post Theater mocnym uderzeniem rozwiali zmysłową, melancholijną atmosferę wykreowaną przez Pathosformel. W performansie „6 feet deeper” Strack nie pierwszy raz w swojej teatralnej karierze połączyła elementy własnej historii osobistej (zasłyszanej od pradziadków) z biografią kobiecej ikony. Tym razem opowiedziała o żyjącej w XIX wieku kowbojce, Calamity Jane i pokazała elementy tańca z biczami. Przestrzeń performansu usypana była piaskiem, z którego jak kobra wyłoniła się ponętna rudowłosa performerka, ubrana w kobiecą, zwiewną sukienkę. Piaskowe podłoże służyło także jako ekran, na którym wyświetlane były miniaturowe kopie Maren Strack – cienie kobiety, pojawiające się wraz z zetknięciem bicza z podłogą i znikające równie szybko, jak się pojawiły. Powolne, z czasem coraz szybsze świsty biczów, ich syczenie w powietrzu; ostre lub bardziej subtelne uderzenia w podłoże demonstrowały „przekraczanie bariery dźwięku”. Komentarzem do scenicznych działań była dochodząca z offu opowieść Calamity Jane. Jej relacja zestawiona została z wygłaszanymi przez męski głos teoriami na temat ruchu, zasadą stworzonej przez Ernsta Macha (który działał w tym samym czasie, w którym żyła Calamity Jane). Teorie Macha zakładają, że wszystko jest tylko kompleksem wrażeń i nie istnieją różnice między  tym, co psychiczne, między ja a światem, między wyobrażeniem a rzeczą, między światem wewnętrznym a zewnętrznym. W kontekście „6 feet deeper” analizy Macha odnosiły się do fizycznej obecności artystki na scenie, w formie cielesnej i jako projekcji, a także nieobecności – a tym samym opowieści o Calamity Jane jako rodzaju zmyślenia lub legendy, skonfrontowanej z rzeczywistą historią, prawdą.

Kowbojka w spektaklu porównana została do róży jerychońskiej – niezniszczalnego kwiatu o dobroczynnym działaniu, który przetrwać może nawet najdłuższe okresy suszy. Sceniczne działania Maren Strack portretowały kobietę silną, świadomą swojej kobiecości i wpływu na rzeczywistość – wieczną, groźną i niezniszczalną. Calamity Jane wcieliła w życie teorię wymyśloną przez mężczyznę, a tym samym nadała jej rzeczywisty sens. „6 feet deeper” była metaopowieścią o opanowaniu umiejętności, formy, która pozwala zaczarowywać świat wokół.

W festiwalowym klubie nie doczekałam się ręki kelnera. Pozostało niezrealizowane marzenie o zapiekance zjedzonej na krakowskim rynku i porcja lodów, które udało się dobrać do koloru oczu. Z kolorową Groteską mogła konkurować jedynie Galeria Krakowska, skąd uciekłam na Planty, gdzie padły słowa ważne jak modlitwa i ostre jak brzytwa. Festiwal z pewnością był odtrutką na pełną nienawistnych haseł kampanię wyborczą i dopełnieniem zwycięskiego dla gospodarzy meczu Wisła Kraków-Polonia Bytom. Tyle że to nie nasi wygrali.



Kamila Paprocka
Teatrakcje
26 lutego 2011