Tylko przestanę pić...

Spowiedź aktora-alkoholika, który przez picie stracił wszystko jest tematem przewodnim monodramu Jacka Kawalca "Ta cisza to ja...", do którego tekst napisał Jan Jakub Należyty. Stopniowe staczanie się, utrata bliskich, pracy, mieszkania to następstwa choroby, która w większości obserwatorów wzbudza ambiwalentne uczucia. Autodestrukcja wpisana w każdy nałóg i tym razem doprowadza chorego do upadku na samo dno. A stamtąd świat wygląda zupełnie inaczej.

Na scenie pojawia się zaniedbany mężczyzna w brudnych, dziurawych jeansach i koszuli, który owija sobie szyję zwisającą z sufitu pętlą zrobioną z czarnych pończoch. Chwilę później odwiedza go śmierć, która błyskawicznie zostaje uwiedziona przez bohatera. Aktor - nawet ten pijący, niepracujący w zawodzie (pijany Don Kichot nie zauroczył publiczności i nie spodobał się dyrektorowi, więc trzeba było pożegnać się z etatem w teatrze) wciąż potrafi zastosować skutecznie sztuczki by zauroczyć kobietę. Ostatecznie „blada foczka” odchodzi wykorzystana, poniżona i odrzucona. Aktora czeka nieśmiertelność, gdyż „w teatrze prawdziwej śmierci nie ma”. Jednak wieczne trwanie w tak tragicznym położeniu zdecydowanie nie jest tym, co dawałoby mężczyźnie satysfakcję. W świecie, w którym większą od Boga siłą jest Państwowy Monopol Spirytusowy codzienne modlitwy nie zostają wysłuchane (a brzmią mniej więcej tak: „Aniele Boży, stróżu mój, błazeński nosisz strój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy utwierdzasz mnie w mej niemocy…”). Wraz z bohaterem przechodzimy odtrucie,  6-tygodniowy pobyt w zakładzie psychiatrycznym oraz spotkania klubu AA, podczas których dowiadujemy się, iż alkoholizm jest chorobą duszy, ciała i umysłu. Poznajemy historię człowieka, który stopniowo tracił wszystko, musiał zamieszkać w suterenie, a i tego lokum został w końcu pozbawiony. Nie pamięta dzieciństwa syna (dziś syn dorósł i nie chce pamiętać jego), ostatecznie traci całkowicie kontakt z rzeczywistością rozmawiając z nieistniejącymi postaciami („ty jak ja jesteś pijak - do rzeczywistości masz się nijak”). Kiedy pod koniec opowieści znów przyjdzie po niego śmierć tym razem mężczyzna będzie błagał ją, by go ze sobą zabrała. Jednak największą karą pozostanie dla niego mieszkanie na dworcu (Polskie Centrum Wypędzonych) i trwanie w marazmie, z którego w żaden sposób nie można się już wydostać. Spektakl kończy piosenka (aktor gra na gitarze i śpiewa) będąca apostrofą do Boga i skargą na swój los - smutek wypływa ze świadomości, że człowiek sam sobie potrafi zgotować taki los.

Jacek Kawalec skuteczni walczył o uwagę widzów, choć jedynymi rekwizytami było kilka butelek wódki, używana sporadycznie gitara oraz kawałek betonowego, niskiego murka, na którym od czasu do czasu przysiadał bohater. O sukcesie spektaklu zadecydowały dwa elementy - doskonały warsztat aktorski oraz świetnie napisany, przepełniony humorem słownym tekst. Choć Jacques Brel z występów na scenie dorobił się awionetki i wyspy w przypadku naszego bohatera zastąpiła je wsypa i Aviomarin. Wysłuchujemy też niepochlebnej opinii o kobietach, które biorą sobie aktora za męża, a następnie wyzywają go od artystów i stwierdzają, że „nie spełnia oczekiwań”. Do łez rozbawia scena, w której bohater rozmawia ze swoim penisem, który nie jest w stanie podołać powierzonym mu zadaniom („larum grają, a ty się nie zrywasz, za szablę nie chwytasz…”) oraz moment, kiedy prowadzi dialog z kolegą z odwyku Waldkiem, którego głowę zastępuje odwrócona do góry nogami butelka. Dialog z wódką Luksusową oraz rozmowa z psem (rolę psa przyszło zagrać butowi, chwilowo zdjętemu z nogi bohatera) także zapadają w pamięć, okazuje się bowiem, że aktorem, podobnie jak alkoholikiem, jest się do końca życia. Ostatecznie od mężczyzny odchodzi nawet jego psina-pokraczyna, pozostaje mu więc jedynie kpina w absolwentów Państwowej Wyższej Szkoły Teatralno-Gastronomicznej (aktorki i aktorzy ostatnimi czasy częściej występują w programach kulinarnych niż na scenie) oraz kobiet, które wyszły za mąż za Hamleta lub Otella, a spodziewają się, że będą miały w domu przykładnego męża. Jednak obiektem, z którego najłatwiej się śmiać jest on sam - alkoholik, przegrany. Ktoś, kto już nigdy nie będzie prowadził normalnego życia.

„Ta cisza to ja…” to słowa, które wypowiada bohater pod koniec spektaklu. Silna potrzeba rozmowy, uzewnętrzniania swoich emocji, przeżywanych stanów dla aktora-alkoholika jest głównym motorem działania. Nieustannie szuka kogoś, kto by go wysłuchał, bez względu na to, czy jest to człowiek, czy zwierzę. Któregoś dnia uświadamia sobie jednak, że wokół niego panuje cisza, że to właśnie on jest jej przyczyną. Znamienne, charakterystyczne dla osoby uzależnionej słowa wypowiada bohater chwilę później. Wierzy, że wszystko się zmieni, że wszystko jeszcze będzie dobrze, choć w głębi duszy wie, że to wierutne kłamstwo, którego autorem i adresatem jest on sam. Siebie samego przekonuje, że nadejdą jeszcze dobre czasy. Tylko przestanie pić, tylko przestanie pić…



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
10 grudnia 2010
Spektakle
Ta cisza to ja