Tylko pusty śmiech

Teatr Powszechny pokazał "Roszadę" Pawła Mossakowskiego, trzecią ze sztuk nagrodzonych w konkursie "Komediopisanie". Wynika z niej, że współczesna komedia to scenariusz, w którym padają przekleństwa i żarty. Natomiast zawartość intelektualna nie powinna przekraczać poziomu "Tańca z gwiazdami".

Komedia Mossakowskiego to historia polskiego mezaliansu. Dwie rodziny ze skrajnie różnych światów: niezamożnej inteligencji i zaradnych "nowobogackich" niespodziewanie łączy miłość ich dzieci. Pierwsza część spektaklu niesie jeszcze jakieś nadzieje. Płynie wartko, a jasno zarysowany konflikt klasowo-pokoleniowy i zderzenie skrajnie różnych środowisk rodzą szereg komicznych sytuacji. Henryk (Piotr Lauks), profesor entomologii, zabawia cwaniakowatego właściciela komisów samochodowych (Marek Ślosarski) wyrafinowaną konwersacją o lotach godowych muchy plujki. W tym czasie ich żony ścinają się w ustaleniach, czy ciąża to "wpadka", czy "poczęcie istoty ludzkiej". Na koniec dzieci wciskają wszystkich w fotel, ogłaszając swoją natychmiastowa wyprowadzkę. 

Tutaj następuje przerwa, a po niej szereg kompletnie nieprawdopodobnych zwrotów akcji. Realistycznie - żeby nie powiedzieć "serialowo" - prowadzona historia zmienia się w bajkę o spełnianiu marzeń. Młody Adam (Maciej Więckowski) pisze bestseller, mimo że nie ma nawet matury, a przed chwilą trudnił się sprzedażą hamburgerów. Henryk, choć po latach badań naukowych zdołał się dorobić jedynie wartburga, nagle zostaje milionerem. Elwira (Masza Bogucka), której trudność sprawia pokrojenie cebuli, ma zostać gwiazdą programu kulinarnego. Im bliżej finału, tym bardziej jest "dramatycznie", bo nagle "Roszada" zaczyna udawać, że się serio pochyla nad współczesnością i ją przenikliwie diagnozuje. Porywa nas kaskada prawd objawionych: pieniądze nie gwarantują szczęścia, warto podążać za marzeniami... Na sam koniec padnie jeszcze pointa. 

Spektakl powstał w kameralnych warunkach. Maciej Wojtyszko i Paweł Aigner przenieśli widownię na scenę. Sprytny zabieg, łączący oba mieszkania w jedno, metaforycznie oddał główny problem "Roszady". Poza tym jednak tekst wyreżyserowano tak, by wiernie oddać intencje autora. Dostajemy więc sztampowo narysowanych bohaterów: nauczycielkę dewotkę, naukowca pantoflarza, biznesmena prostaka, kilka żartów w telewizyjnym stylu, banalną opowieść niby o współczesności, a tak naprawdę o stereotypach na jej temat. I jak by się aktorzy nie starali - a ich sprawność to może jedyny powód, żeby obejrzeć "Roszadę" - nie są w stanie ukryć miałkości tekstu. Rzecz jasna nie ma nic złego w sztuce, która bawi. Ale niechby chociaż udawała, że chce to robić mądrze. Wielkie klasyczne komedie wielkie są nie dlatego, że śmieszą, a z powodu przenikliwego i bezwzględnego obnażania prawdy o człowieku. Tymczasem wszystkie trzy sztuki nagrodzone i wystawione w Teatrze Powszechnym obnażają tylko swoją pospolitość. Nie stawiają przed widzem absolutnie żadnych wymagań. Śmieszą - choć z tym też bywa różnie - i nic więcej. A faktem, że komedia jest przede wszystkim literaturą, a nie tylko zbiorem skeczy i niedostosowanym do potrzeb sceny filmowym scenariuszem, ich autorzy zdają się zupełnie nie przejmować.



Monika Wasilewska
Gazeta Wyborcza Łódź
28 kwietnia 2009
Spektakle
Roszada