Uciekinierzy ze zmitologizowanego raju
Wszystko przebiega tutaj według starego schematu: jest i sytuacyjny humor, i prosty koncept słowny, są zabawne przebieranki i fikołki, wywracane przed publicznością, wszystko w zawrotnym tempie i ze sprawnością iście cyrkową. Jednak farsa na deskach sopockiej sceny kameralnej poza efekciarską sztampą ma do zaoferowania też i drugą warstwę znaczeń, znacznie bardziej zajmującą. Z błahej komedyjki, z płaskimi pajacami za postacie i akrobacjami nad bananową skórką za komiczną siłę, zamienia się w napiętą analizę ludzkiego istnienia. Z przesadnych gestów i przerysowanych grymasów klownów przebija tu rozpacz, zaś przestrzeń trefnisiowej sztuki urasta do rozmiarów theatrum mundi. Everymani gorzkiej sztuki Enda Walsha to trzej błaźni, czasem śmieszni, czasem żałośni, zawsze jednak - autentycznie przerażający. Ich brutalny śmiech dotyka duszy i - autentycznie boli.Na pierwszy rzut oka istotnie odgrywają komedię. O tak, zaczyna się jak zawsze. Światło pada na niemal nagą scenę; trzy zaledwie punkty orientacyjne - staroświecka kanapa, kuchenka gazowa i stale otwarta przebieralnia - tworzą skąpy zarys lichego robotniczego mieszkanka przy londyńskiej Walworth Road. W pustce rozbrzmiewa tandetna irlandzka melodia z kasety. Po chwili z bocznych drzwi wyłaniają się nieszczęśni arlekini, Dinny, Sean i Blake; zmęczeni i niepewni, jakby przymuszeni do wyjścia na scenę, obuci nie w kolorowe szachownice, a w wytarte, tweedowe marynarki i pretensjonalną, niemodną sukienkę. Zamiast pstrokatych, dźwięczących czapek, zakładają nieśpiesznie wypłowiałe peruki, wychodzą, z wyraźnym ociąganiem, na proscenium, i - poczynają odgrywać swoje błazeństwo. To zresztą słabe określenie - oni wręcz eksplodują szalonym śmiechem, w gwałtownych spazmach i setkach migotliwych figur, lawirując między kolejnymi wątkami, opowiadanego przez siebie nonsensu. Są jednocześnie magikami i klownami, ze zręcznością mimów zmieniają pozy i wyrazy twarzy, niczym akrobaci zastygają w najwymyślniejszych układach, by po chwili wyłożyć się komicznie na twardych deskach. Jak w dawnych farsach są co chwilę kimś innym, w każdej minucie zdolni przybrać odmienny kształt i nazwisko. Jest to przewrotna i wielce ryzykowna, teatralnie bardzo tradycyjna, gra tożsamości, w której status społeczny, wiek, płeć i ludzka świadomość są płynnymi kategoriami bez znaczenia. Z tego, pulsującego rytmicznie, jaskrawego chaosu wyłania się naszym oczom, porażający swoją logiką porządek. Trójka arlekinów odtwarza namiętnie ciągle tę samą, nawracającą do początku wraz z dźwiękiem irlandzkiej melodii, fabułę; grają zawsze z równym zacięciem, wkładając całą duszę w powtarzane dokładnie gesty i kwestie przypisanych sobie indywiduów; za każdym razem modyfikują jakiś detal snutej historii. Jest to teatr tworzony dla ekstatycznego upojenia aktorów, w którym na drugim planie majaczy się mechanizm samonapędzającego się obłędu. Dla naszych bohaterów absurdalne scenki stanowią bowiem formę codziennej celebry; farsa kwituje ich istnienie. Trzech błaznów składa się w sztuce Walsha na rodzinę irlandzkich imigrantów, którzy przybyli niegdyś do Londynu w poszukiwaniu własnej szansy, odnaleźli zaś - narastającą izolację, wypełnioną masochistycznym rytuałem. W ciasnej, odrapanej klitce ojciec brutalnie nagina do swojej woli dwójkę sterroryzowanych synów; stają się w jego rękach bezwolnymi marionetkami, którymi dyryguje z łamiącą charaktery mocą. Właśnie jako uwięzione w czterech ścianach marionety, przystępują każdego ranka do spektaklu, według rozpisanego przez tatę scenariusza. Ma on ponoć przedstawiać jeden dzień z historii rodzinnej, jeden irlandzki, zamazany już w pamięci dzień z dzieciństwa, który zdecydował o emigracji. Sean i Blake żyją, by materializować ojcowskie wspomnienie, decydującego momentu wspólnej egzystencji. A może lepiej byłoby napisać: ojcowską wersję? Z krzykliwych, pędzących w szaloną energią strzępach, podglądanej przez nas opowieści, wcale nie jest łatwo rozstrzygnąć cokolwiek pewnego o przeszłości tej trójki. Spektakl sopocki to w jakimś sensie konstatacja współczesności, dezorientującej swoją migotliwością realności doby postmodernizmu, w której osiągnięcie obiektywnej prawdy ociera się o tragiczną niemożliwość. Mamy tu więc i przepełnioną najczarniejszym szyderstwem anegdotę o braterskiej kłótni, jaka rozgorzała nad matczyną trumną, mamy satyryczny obrazek małżeński i prześmieszny wątek romansowy, mamy wreszcie kryminalną makabreskę z życia wyższych sfer, w której ubogi malarz pokojowy staje się nieświadomie poplecznikiem zbrodni. W całej tej fabularnej mnogości bezustannie zmienia się perspektywa, twarze giną w natłoku tandetnych masek i peruk, zaś prawdziwa motywacja bohaterów jest trudna do odczytania wśród tysiąca póz i scenicznych ruchów. Bawi się nami przerażający Dinny, chimerycznie kierujący swoją wyobraźnię na coraz to nowe tory, bawi się nami Walsh, bez umiaru gmatwający intrygę, bawi się wreszcie Orzechowski, który przez dwie godziny sopockiego przedstawienia niemal do końca nie wyjawia nam nic z niepokojącej tajemnicy. Zdradzają się w końcu sami bohaterowie, którzy w swojej komedii, odgrywanej bez tchu i w pełnym udręki uniesieniu, przystają czasem w skupieniu i napiętej ciszy, tak nagłej, że aż przejmującej. Są to chwile okrutnej samoświadomości, w której wszystkie maski spadają, kostiumy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, a widz dostrzega zmęczone, wykrzywione w głębokiej rozpaczy oblicza. W "Farsie z Walworth" zostają na scenie, po takich właśnie momentach absolutnej szczerości, trzej uciekinierzy ze zmitologizowanego raju, którzy nie mają nic: stary schizofrenik i nieudacznik, starszy syn, stłamszony przez grzechy i chorobę ojca, oraz młodszy - targany tłumioną nienawiścią do każdego z tej dwójki. W tle żarzą się dekoracje pokryte krwią... Muszę uczciwie przyznać, że powolne rozwikływanie, kryjącej się w tym ponurym pejzażu zagadki, stanowiło dla mnie, siedzącego gdzieś w ostatnich rzędach sopockiego teatru, autentyczną przyjemność. Po serii chybionych, rzemieślniczych produkcji, Teatr Wybrzeże zaprezentował pyszną perłę, która zdolna byłaby uratować niejeden repertuar o wątpliwej sławie. Na sukces składa się tu oczywiście - jak zawsze zresztą - wiele rozsądnie zmontowanych elementów. Precyzyjna, oszczędna reżyseria Orzechowskiego ocala najważniejsze sensy z wielopoziomowej intrygi Walsha, osiągając przy tym rzecz, o którą w przypadku tej sztuki najtrudniej - względną jasność przedstawienia. Owszem, rację mają ci, którzy określają tekst irlandzkiej dramaturg jako brawurowy samograj, ale jego sceniczna realizacja, zdolna zająć uwagę widza na długie dwie godziny, nie tracąc jednocześnie - mimo wrastającego pokomplikowania fabuły - pełnej komunikatywności, to sprawa wręcz wirtuozerii. Nie przeszkadza w niej opisana wyżej scenografia Magdaleny Gajewskiej: niezwykle funkcjonalna i minimalistyczna, zachowująca, mimo swojej surowości, wartość plastyczną. Ton szyderczego liryzmu wnosi do spektaklu, rozciągnięty przez artystkę w głębi pas błękitnego nieba, poprzetykanego kremowymi obłokami. Owa zimna, elektronicznie generowana wstążka lazuru jaskrawo kontrastuje z żarem piekła, jaki na przeciwległym skraju sceny gotują sobie ludzie. Ostatnie jego kręgi stanowią w Sopocie konstrukcje wzniesione na fundamencie doskonałego aktorstwa. Schodząc na samo dno, dociekamy najważniejszego atutu trójmiejskiej "Farsy z Walworth": cała ta szalona karuzela wątków i emocji kręci się bowiem na barkach trzech trefnisiów, trzech niemiłosiernie eksploatowanych wykonawców w wielkiej formie. To tak naprawdę oni, olbrzymim wysiłkiem fizycznym i godną podziwu elastycznością, czynią z degrengolady irlandzkich emigrantów zajmującą psychodramę, tak daleką od płytkiego farsowego schematu; każdy z nich z kuglarską wprawą żongluje niezliczonymi maskami, wygina ciało w setki mgnieniowych kształtów, i, mimo tego wszystkiego, ani na moment nie zatraca w sobie wyjściowej tożsamości, ani na moment nie zapomina, że za mnożącymi się błazeńskimi fantasmagoriami skrywa się kondycja nieszczęśnika. Najbardziej zaskakuje Krzysztof Martuszewski, zrywający ze swoim dotychczasowym, czysto komediowym emploi. Choć może należałoby jego metamorfozę w "Farsie..." określić inaczej: on wychodzi od dawnego wizerunku komika i nanosi nań rysy, tworzące niepokojący dysonans. Jego Dinny to w rezultacie błazen psychopatyczny, budzący grozę swoim nienawistnym, wulgarnym rechotem, nie zważającym na potworność sytuacji; reżyserując tę ponurą groteskę, staje się głównym celebransem codziennej tortury. Tyranią narzuca innym własne urojenia i kłamstwa; z wykrzykiwanych nonsensów buduje całą absurdalną rzeczywistość, ale nie potrafi zagłuszyć bolesnej prawdy o klęsce swojego życia i piekle, w które cisnął najbliższych. Samowiedza nie przeszkadza mu wcale w cynicznej kreacji, przeciwnie: z mściwą satysfakcją broni iluzji, gotów posunąć się do zbrodni. Jego obłąkańczej gorączkowości partneruje, na zasadzie kontrastu, cicha rezygnacja Piotra Chysa. Jako Sean jest na sopockiej scenie smutnym, złamanym Arlekinem, umiejętnie wygrywającym dramat syna, zatrutego tajemnicą ojca. Z dwójki braci to on posiada świadomość wspólnej przeszłości i jest w tej samotności ofiary, porażonej motywami oprawcy, przejmujący; jego oszczędne, rozpaczliwe milczenie rozbrzmiewa tu tonem poezji; aktorskie szczyty osiąga jednak dopiero, gdy ową bierność przełamuje. To Sean podnosi bowiem - mdły zrazu, potem coraz bardziej zdecydowany - bunt przeciwko dziejącemu się na Walworth Road złu, to Sean wreszcie poczyna marzyć o, rozciągającej się za drzwiami znienawidzonej klatki, wolności. Mimo tak doniosłej roli wciąż pozostaje jednak w cieniu najświetniejszego bohatera sopockiego przedstawienia. Grzegorz Falkowski w roli Blake'a jest bowiem absolutnie znakomity, brawurową, niezwykle migotliwą kreacją, niekwestionowanie rządzi na scenie. Z całej trójki najpełniej realizuje farsową płynność postaci; z równą biegłością odgrywa i dumnego arystokratę, i zastraszonego chłopca, i wszystkie kobiece postacie z bajań Dinnego. Zatracając się, niekiedy bez reszty, w szalonym scenariuszu dell'arte, dobija do najwyższych rejestrów parodystycznego stylu, to z niego śmiejemy się najgłośniej, to on wreszcie jest w spektaklu najpojętniejszym adeptem szlachetnej sztuki błazeńskiego szyderstwa. Jest wirtuozem, ale nie na technicznej doskonałości zasadza się w Sopocie jego szczególna wielkość. Blake zdaje się z początku najefektowniejszą z marionetek tatusia, ale to tylko pozór: ten Blake to persona dramatycznego konfliktu, który żelazny mechanizm ojcowskiego rytuału pragnie zniszczyć. To, co oglądamy, to reżyserowana przez niego dekonstrukcja rodzinnego obłędu. W interpretacji Falkowskiego jego sceniczne działanie urasta do rangi ofiary; on sam staje się kimś w rodzaju gorzkiego odkupiciela, który wie wszystko o absurdzie swojej egzystencji, zna potworność każdego z możliwych rozwiązań, cierpienie zaś przyjmuje jako ostatnią, najokrutniejszą i najbardziej bezsensowną konieczność odgrywanej farsy. Gdybym miał znaleźć dla niego jakiś odpowiednik w wielkiej literaturze, wskazałbym na majora Wołodemara z "Fantazego", który z równym poświęceniem i z tym samym smutkiem kładzie siebie na ołtarzu cudzej wolności. Widzimy go w poruszających partiach końcowych: wciąż błaznuje, wciąż pędzi od jednej peruki do drugiej, ale w całej tej żałosnej akrobatyce przystaje co chwila z nieruchomym wzrokiem, wlepionym w publiczność. Bije wtedy z niego cała rozpacz i rezygnacja osaczonego człowieka, który stracił wiarę w szczęśliwe zakończenia. Nie ma już marzeń, z ostatnią determinacją pokaleczonego istnienia pożąda, by cały ten cyrk wreszcie rozleciał się w drzazgi, grzebiąc klownów pod swoimi gruzami. Kiedy w śmiertelnym geście zdejmuje ostatnią ze swoich masek, widzimy twarz błazna, który stał się bohaterem tragicznym. Z tragedią zresztą, i to w jej klasycznym kształcie ma "Farsa z Walworth" wiele wspólnego. Najbardziej oczywiste podobieństwa zachodzą w warstwie formalnej: historia trzech irlandzkich imigrantów przedstawiona nam zostaje z zachowaniem zasady trzech jedności; kolejne części dramatu dzieją się na scenie praktycznie w czasie rzeczywistym. Analogie idą w tym przypadku jednak dużo głębiej. Geneza tragedii antycznej wywodzi się z religijnego rytuału, z cyklicznego powtarzania formuł i scen w celach kultowych. Tak pojmowana "pieśń kozła" była w starożytnej Grecji czymś w rodzaju potwierdzenia tożsamości, uświęconym i dostojnym przywołaniem początków wspólnoty. Błazeństwo w spektaklu Orzechowskiego, to także powtarzany w kółko obrzęd, służący docieczeniu prawdy o przyczynach obecnego kształtu egzystencji. Tyle że tutaj mit genezy okazuje się oszustwem, w które już nikt nie wierzy, a swoista celebra kłamstwa - makabrycznym terrorem, którym niszczy się ludzi. Konstatacja, jaką zespół Wybrzeża powtarza za Walshem, jest tyleż gorzka, co przerażająca: bezsensowna szamotanina kuglarzy, to nie tylko efektowna konstrukcja literacka - to lustro. Farsa przechodząca w przerażającą tragedię, okazuje się emblematem doby ponowoczesnej, zaś żałośni błaźni to - my. I wszystkie te wygłupy, grymasy, śmieszne fikołki i przebieranki są w istocie studium międzyludzkiej interakcji, dokonującej się w naszym właśnie społeczeństwie; beznadziejną historią fałszu, jakim podszyta jest każda idea zbiorowej komunii. Nic nie ocalało tu przed kompromitacją - nawet rodzina obnażona zostaje jako brutalny mechanizm ciągłego udawania. W bolesnym dramacie z Londynu początków XXI wieku rzeczywistość człowieka to obłudne i pełne udręki zmienianie masek, przy którym zatraca się prawdziwa twarz. Aktorstwo, w którym ucieczka ze sceny grozi unicestwieniem. Współczesny arlekin, jaki spogląda dziś na nas z teatralnych desek, wygląda identycznie, jak podpici i smutni bohaterowie słynnej serii autoportretów Picassa: zmęczony i zdruzgotany zastyga w obojętnym otępieniu i nie sili się już na śmiech. Przy kieliszku wódki wykłada nam starą prawdę egzystencjalistów o Golgocie, jaką ludzie fundują sobie nawzajem i o absurdzie, który jest życiem. Trzeba mu oddać, że w Sopocie, mimo cyrkowego zatrudnienia i kabaretowej formy, robi to niezwykle sugestywnie i przekonująco. Teatr Wybrzeże w Gdańsku, Scena Kameralna w Sopocie Enda Walsh "Farsa z Walworth" przekład: Małgorzata Semil reżyseria: Adam Orzechowski scenografia: Magdalena Gajewska Obsada: Sean - Piotr Chys, Blake - Grzegorz Falkowski, Dinny - Krzysztof Martuszewski, Haylay - Karolina Piechota
Marcin Januszewski
Dziennik Teatralny Trójmiasto
4 stycznia 2008