Udana opowieść o drugiej młodości

Bohaterom "Kwartetu" z zielonogórskiego przedstawienia, niestraszne łamanie w kościach, zaniki słuchu i hemoroidy. Dlatego nie pytaj ich, jak się czują ani jakie mają plany na przyszłość. Oni szybko zapominają, że o czymś nie pamiętali i dziarsko przygotowują się do wykonania "Rigoletta"

Zielonogórska scena dobiera ostatnio repertuar tak, żeby widzem potrząsnąć, ale jednak go przy tym za bardzo nie zmęczyć. Taka jest właśnie najnowsza sztuka "Kwartet", która wyszła spod pióra wziętego dramatopisarza Ronalda Harwooda. Spektakl dotyka przemijania, tematu iście podniosłego. Ale to nie znaczy, że się na nim nie uśmiejesz. Całość jest opakowana w humorystyczną i pełną dystansu formę, opartą na inteligentnych i błyskotliwych dialogach.

Obserwujemy czwórkę byłych śpiewaków operowych. Żyją razem w sterylnym, uporządkowanym domu spokojnej starości dla emerytowanych artystów. Co z tego, że kiedyś jako wielkie gwiazdy święcili triumfy w najważniejszych salach koncertowych. Teraz cudowny świat sławy muszą zamienić na codzienną walkę z utratą formy, zanikami pamięci, kłującym biodrem. Ale staruszkowie nie przyszli tu umierać. Śmieją się, żartują i odstawiają chocholi taniec w karnawałowych czapkach. Do swojego wieku podchodzą z dystansem. - Rusz wreszcie to stare dupsko - dyscyplinują się wzajemnie do porannej gimnastyki.

Bohaterowie "Kwartetu" doskonale obrazują, jak różne odcienie przybiera starość. Można pójść w ślady Jean (Elżbieta Lisowska-Kopeć) i zamienić się w zgorzkniałego i uszczypliwego starca, co to z premedytacją potrąci kogoś w autobusie i z rozkoszą wkłuje szpilkę w największą słabość. Albo niczym Sisi Robson (Elżbieta Donimirska) totalnie rozchwiać się emocjonalnie, wrócić do infantylizmu i uśmiechać się z sobie tylko znanych powodów. Do słynnego kwartetu należy też Wilfred Bond (Jerzy Kaczmarowski), erotoman, który z uwagą przegląda "Playboya" i podszczypuje Jean tu i ówdzie. Mamy jeszcze Regi\'ego (Janusz Młyński), dystyngowanego starszego pana, który stale strofuje Wilfreda, gdy ten znów zamarzy o seksie z Sisi.

Więc jakie zajęcia mają nasi śpiewacy? Otóż zbliżają się urodziny Giuseppe Verdiego, ponadto właśnie wznowiono nagranie "Rigoletta" w wykonaniu ich dawnego kwartetu. Aż się prosi, żeby wystąpić w starym składzie na corocznych obchodach jubileuszu mistrza. Przygotowania do koncertu ujawniają, że każdy z bohaterów skrywa swoją życiową traumę. Sisi nigdy nie miała rodziny, a Wilfreda opuściła ukochana żona. Świetna sopranistka Jean doświadczyła kryzysu twórczego, Regi nigdy nie wyleczył się z niespełnionej miłości. Tylko po co rozpamiętywać dawne niepowodzenia, kiedy można cieszyć się chwilą i wielką pasją. - Co w tym złego, że próbujemy na nowo przeżyć młodość? - pyta Regi, kiedy Jean uparcie broni się przed występem.

Przesłanie spektaklu kojarzy się z tym, jakie płynie z komediowego hitu "Przyjazne dusze": "czerp z życia garściami, w końcu masz je tylko jedno". "Kwartet" warto zobaczyć nie tylko dlatego, że jest śmiesznie. Bo jak mówi Regi, "sztuka jest niczym, jeśli nie wywołuje uczuć". A ta je wywołuje. I nie chodzi tylko o śmiech, zabawę i rozrywkę...

Premiera

"Kwartet" Ronalda Harwooda, Teatr Lubuski, premiera 15 maja 2010. Reż. Robert Czechowski, scenografia i kostiumy Wojciech Stefaniak, opracowanie muzyczne Damian-Neogenn-Lindner. Grają: Elżbieta Lisowska-Kopeć, Elżbieta Donimirska, Janusz Młyński, Jerzy Kaczmarowski.



Paulina Nodzyńska
Gazeta Wyborcza Zielona Góra
25 maja 2010
Spektakle
Kwartet