Umarło kino, niech żyje teatr

Księżyc i magnolie - tytuł spektaklu, a zarazem to, co znalazł na pierwszej stronie Przeminęło z wiatrem jeden z bohaterów. Określił je jako kiczowate, a samą powieść krótko - chała. A jaki jest spektakl Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym?

Sztuka opowiada o tym, jak zdeterminowany producent David O. Selznick zamyka się w jednym pokoju z reżyserem Victorem Flemingiem (Leon Charewicz) i scenarzystą Benem Hechtem (Andrzej Zieliński), żeby stworzyć scenariusz do filmu, który ma stać się najbardziej epickim dziełem wszechczasów: do Przeminęło z wiatrem. Problem polega na tym, że scenarzysta nie czytał książki Margaret Mitchell, więc Selznick wraz z Flemingiem decydują się odegrać mu ją scena po scenie.

Ale tak właściwie „Księżyc i magnolie” nie są opowieścią o tym, jak powstał scenariusz do oscarowego filmu. To raczej próba zapisu tragikomicznych zmagań trzech wielkich indywidualności „złotej ery Hollywood” i ich poglądów na filmy i rolę, jaką pełnią w społeczeństwie. Fascynujące, jak ekipie udaje się przywołać na scenie wielką erę amerykańskiej kinematografii – nie wyczuwamy w tych postaciach fałszu. Tak samo jak wspaniale dobrane kostiumy i przekonująca scenografia, gra aktorska pomaga nam wczuć się w to, co rozgrywa się przed naszymi oczami. Można łatwo uwierzyć w desperację Selznicka, tak samo jak w obsesję Hechta ratowania europejskich Żydów przed nazizmem, a kiedy Fleming przyznaje się, że uderzył Judy Garland, przed oczyma mamy pamiętne sceny z Czarnoksiężnika z krainy Oz. To naprawdę wielka sztuka sprawić, żeby widz nie nudził się, kiedy na scenie wciąż znajdują się te same postacie, które w dodatku cały czas mówią – poza jedną sceną bitwy na orzeszki. Nie czuć jednak znużenia podczas tych ponad dwóch godzin spektaklu właśnie dlatego, że patrzymy nie tyle na aktorów, co na przywoływane przez nich jak duchy prawdziwe postaci z minionej epoki.

Oprócz inteligentnej rozgrywki Maciej Englert proponuje widzom także namysł nad kondycją współczesnej kultury masowej – nie sposób odegnać od siebie smutnych refleksji obserwując, jak Selznick w 1939 roku wieszczy śmierć kina i wielkich, porywających filmów. Rozmyślanie nad kondycją kinematografii, nad tym, czym właściwie jest film, jaka jest rola producenta, reżysera, scenarzysty czy wreszcie – widza, przewija się przez całą fabułę przedstawienia.

Jedynym minusem jest nie do końca dla mnie zrozumiała relacja Selznicka i jego sekretarki (Marta Lipińska) – producent powtarza każde słowo głośno i pyta, czy zrozumiała, podczas gdy my nie wiemy, czy robi to, bo panna Poppenghul jest cudzoziemką, a może dlatego, że nie dosłyszy? Reżyser nie daje nam w tym kierunku żadnych wskazówek. Mimo tego jednak z czystym sumieniem polecam Księżyc i magnolie. To z pewnością spektakl wart obejrzenia.



Karolina Ćwiek-Rogalska
Teatrakcje
29 października 2011