Unikam teatru, jak każdy reżyser czy choreograf

- Trzy tytuły jednego wieczoru zapowiadają się sensacyjnie. To, co je łączy, to potrzeba perfekcji, czyste piękno, dotarcie do prawdy artysty. Dwie choreografie Kyliána są po prostu doskonałe. Mam nadzieję, że mój zespół osiągnął już stały, wysoki poziom, aby zmierzyć się z takimi inscenizacjami - mówi IZADORA WEISS przed premierą "Body Master / Falling Angels / Sarabande" w Bałtyckim Teatrze Tańca.

Katarzyna Wysocka: Pani nowa propozycja premierowa, "Body Master", brzmi nieco tajemniczo.

Izadora Weiss: Chciałam wniknąć w bardzo ważny dla mnie temat mistrza. Kim jest wielki mistrz i co przeżywa? To spektakl o przemianach relacji ze swoimi artystami, jakiej doświadcza kreując zespół. Z pozoru coś nowego czy świeżego może u niego wywołać poczucie, że jest dalej akceptowany, a tak naprawdę staje się coraz bardziej samotny. Kiedy osiąga bardzo wysoki poziom artystyczny i to idzie w parze z mądrością życiową, nabiera coraz większego dystansu do ludzi, oddala się od nich. A może to oni oddalają się od niego.Tytuł "Body Master" jest ironiczny, ale problem dla mnie jest bardzo poważny. To jest spektakl o potrzebie autorytetu. Kiedy go zabraknie, każdy zabiera głos. Nie zawsze jest to idealne i wartościowe. Dziś unikalna jest szczerość i prostota wielkich autorytetów...

Czy "Body Master" nie jest o pani sytuacji artystycznej, o pewnej izolacji czy osamotnieniu również środowiskowym?

- To nie jest spektakl o mnie. Nie uważam się za mistrza. Nie czuję się osamotniona, czy izolowana w środowisku. Ale gdybym kiedyś osiągnęła etap mistrzowski, pewnie spotka mnie to samo, co mojego bohatera. To przeczucie, że tak się dzieje pochodzi z mojej alienacji wobec popkultury i trendów offowych. To jest kwestia wyboru. Jeżeli wybieram do spektaklu muzykę Sainte-Colombe, Bacha czy Paganiniego, to wiem, że odbiór może być trudniejszy, niż gdyby był to np. Sting. Wszystko jest konsekwencją jakichś wyborów. Jeżeli chce się robić spektakle w zgodzie z samym sobą, to siłą rzeczy można czuć się osamotnionym już na początku drogi, a co dopiero po osiągnięciu mistrzostwa. Sfera artystyczna, w jakiej się poruszam, jest bardzo wąska, jak ostra krawędź przełęczy. Nie staram się patrzeć, na ile odbiór będzie powszechny, tylko na ile ja prawdziwie jestem w stanie opowiedzieć coś od siebie, co mam nadzieję, dotyka wielu z nas. Liczę, że takich ludzi jak ja, jest więcej, że mogą wejść w te same, co ja emocje. Ludzi do opery i na spektakle Bałtyckiego Teatru Tańca przychodzi coraz więcej. Jest widać potrzeba oglądania perfekcyjnych, poważnych i uczciwych wypowiedzi. Wyczuwam u widzów potrzebę powrotu do wartości, do wysokiego poziomu, do bardzo rzadkich wydarzeń.

Pani propozycja zaczyna się od libretta.

- To jest przede wszystkim inscenizacja. Jest to próba opowiedzenia, że bardzo trudno stworzyć azyl, odciąć się od czegoś. Nierozważnym otwarciem można jednak coś bardzo szybko zniszczyć. Tworzenie wymaga bezwzględnej dyscypliny, wyboru drogi życiowej. Nie chcę opowiadać treści inscenizacji, chciałabym, aby widzowie mogli sami "czytać". Słowo czasami spłaszcza wymowę, kategorycznie nazywa i nie ma od tego odwrotu. W ruchu i choreografii jest dużo więcej niż mogę to słowami teraz wyrazić. Fabuła jest dość oszczędna. Historia jest opowiadana poprzez muzykę i to jest kluczem do właściwego odebrania sztuki. Widz ma wybrać to, co jest dla niego najcenniejsze.

Jaką muzykę pani wybrała tym razem?

- Jest Bach w wykonaniu Julii Fisher. Zainspirował mnie również Kronos Quartet wraz z fińskimi artystami Kimmo Pohjonen i Samuli Kosminen. Kronos Quartet ma tak fantastyczne brzmienie, że wracam do niego kolejny raz. Dali mi choreograficznie możliwość popróbowania w innych rejonach ekspresji, to jest dla mnie odkrycie.

Oprócz pani spektaklu będzie można jednego wieczoru obejrzeć również dwie inscenizacje Kyliána sprzed lat, "Falling Angels" i "Sarabande". Jak wygląda przygotowanie tych tytułów tu, na miejscu?

- Asystenci Jiříego Kyliána przyjeżdżają dosyć wcześnie i przekazują całą choreografię. Potem, z detalami pracujemy, czyścimy inscenizację, a na sam koniec przyjeżdża Jiří Kylián. To są asystenci, którzy jeżdżą z tymi choreografiami po całym świecie. Każdy z nich specjalizuje się w konkretnych tytułach. Patrick Delcroix, który zrobił u nas "Clash", zajmuje się obecnie "Sarabande", a Roslyn Aderson przekazuje nam "Falling Angels". Mamy zaufanie, że oboje są najlepsi w swoich rolach. Jiří Kylián przyjedzie na ostatnie próby, kiedy będzie już scenografia i kostiumy. "Falling Angels" jest spektaklem bardzo rzadko pokazywanym z racji ogromnej skali trudności inscenizacji, dlatego cieszę się, że widzowie będą go mogli zobaczyć. Trzy tytuły jednego wieczoru zapowiadają się sensacyjnie. To, co je łączy, to potrzeba perfekcji, czyste piękno, dotarcie do prawdy artysty. Dwie choreografie Kyliána są po prostu doskonałe. Mam nadzieję, że mój zespół osiągnął już stały, wysoki poziom, aby zmierzyć się z takimi inscenizacjami. Prasa brytyjska podkreśla, że Bałtycki Teatr Tańca jest miejscem liczącym się na mapie Europy. Takich zespołów jest bardzo mało na świecie.

Z kim się pani pożegnała w ostatnim czasie, a kogo pani przyjęła do zespołu?

- Pożegnaliśmy się z dwiema tancerkami Franciszką Kierc i Amelią Forrest, które wybrały drogę życia rodzinnego, poświęcając scenę. Ogłosiłam dwa castingi, w marcu i sierpniu. Znalazłam znakomite tancerki, Nayę Monzon Alvarez i Tanię Verdejo Vazquez, które występują już w "Śnie nocy letniej", nadając swoim rolom własną interpretację. Poradziły sobie wspaniale. Trudno wejść w rolę, która już była stworzona wcześniej. Naya jest zdolną, piękną również duchowo osobą. Jest także Julia Sanz Fernandez świetna technicznie i łudząco podobna na scenie do Frani. Mamy też tancerza z Warszawskiej Szkoły Baletowej, Benjamina Citkowskiego, który zdążył już zatańczyć w "Light" i "Śnie nocy letniej", będzie również w "Body Master". Mamy tancerza z Brazylii - Joo Paulo de Castro Franca, tancerza z Włoch Jacopo Grabara i tancerza z Ukrainy Oleksandra Khudimova.

Ilu przyjeżdża Polaków na castingi?

- Tancerze przyjeżdżają najczęściej z zagranicy, z Włoch, Francji, Hiszpanii, Japonii, Anglii, Izraela, Australii, Nowej Zelandii, USA. Zgłoszeń Polaków mamy dosyć mało. Często okazuje się, że nie posiadają wystarczającego poziomu i jednocześnie osobowości. Benjamin Citkowski, utalentowany, dostał się od razu. Każdy, kto jest naprawdę dobry, ma szansę dostać się do tego zespołu i pracować z nami, jeśli wytrzyma kondycyjnie pierwszy trudny miesiąc. Pojawiają się też tancerze z Gdańskiej Szkoły Baletowej. Dbamy o to, by informacje pojawiały się wcześniej, aby każdy mógł pogodzić egzaminy i castingi. Dwa lata temu dostała się dziewczyna z GSB, z którą po trzech miesiącach musieliśmy się rozstać, bo nie dała rady w tym okresie próbnym. Bardzo mi przykro, że z gdańskiej szkoły mamy tak mało tancerzy, choć Filip Michalak, wybitny tancerz i artysta, jest właśnie po Gdańskiej Szkole Baletowej. Jestem bardzo szczęśliwa, że jest w naszym zespole.

Co panią w ostatnim czasie poruszyło, zainspirowało?

- Nie oglądam cudzych spektakli. Unikam teatru, jak każdy reżyser czy choreograf. Muzyka najbardziej na mnie działa. Mam dzięki niej poczucie wolności i wiary, że świat jest piękny.



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
8 listopada 2014
Portrety
Izadora Weiss