Uniwersalny Fredro w wydaniu Malajkata

Nowy sezon artystyczny w Teatrze im. L. Solskiego w Tarnowie, tuż przed festiwalem Talia, otworzyła premiera "Ślubów panieńskich" Aleksandra Fredry w inscenizacji Wojciecha Malajkata.

Tekst sztuki, bardzo wdzięczny zresztą, reżyser potraktował ponadczasowo i ponadkulturowo, nie naruszając przy tym melodii Fredrowskiego wiersza, zaś tempem akcji zbliżył komedię do farsy. Kto oczekuje wizerunku kawałka szlacheckiego świata, dziewiętnastowiecznego dworku i kontusza, może być zawiedziony. Kto zaś przyjmie, iż temat miłosnych perypetii jest uniwersalny i nastawi się po prostu na dobrą zabawę, będzie usatysfakcjonowany. Na scenie jest szybko, głośno i śmiesznie - młodzież pokocha tę lekturę, którą jakiś czas temu wykreślono z listy obowiązkowych.

Komedia "Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca" należy do najwybitniejszych dzieł hrabiego Fredry i obok "Zemsty" jest chyba najczęściej wystawianą jego sztuką w polskich teatrach od prapremiery lwowskiej w 1833 r. W Tarnowie na zawodowej scenie gości po raz siódmy. W oryginalny sposób porusza powracający w twórczości mistrza problem miłości i małżeństwa. Na drodze do szczęścia młodych nie stają bowiem rodzice, majątek czy społeczne konwenanse, ale przeszkoda dość błaha jak na owe czasy - złożone przez dwie panny wzajemne obietnice, że nigdy nie wyjdą za mąż. Jak nietrudno przewidzieć, dwóm kawalerom chcącym je zaślubić z błogosławieństwem rodziny pokonać taką barierę przyjdzie łatwo. Potrzebna jest jednak sprytna intryga, by przekonać obiekty ich westchnień do odstąpienia od panieńskich ślubów. Wymyśla ją inteligentny fircyk Gustaw, najmocniej zaznaczona postać w utworze, przeciwieństwo sentymentalnego Albina. Panny też zestawione są kontrastowo - Aniela to osoba dobroduszna, łagodna i naiwna, a Klara żywa, pyskata i wyemancypowana. Przy czym poczucie humoru pisarza każe bystremu Guciowi starać się o naiwniutką Anielę, a płaczliwemu Albinowi o energiczną Klarę. Po wstępnym nakreśleniu sytuacji fabuła koncentruje się na realizacji męskiego planu. Tekst zawiera wszystkie typy komizmu i obfituje w przezabawne epizody, to właściwie sceniczny samograj. Choć, tak na marginesie, myliłby się ten, kto sądziłby, że nie można go "zepsuć" - nie trzeba daleko szukać, wystarczy obejrzeć ekranizację z 2010 r. autorstwa Filipa Bajona.

Wojciech Malajkat, który przeniósł komedię na deski tarnowskiego teatru, poszedł przede wszystkim tropem uniwersalności tematu, wszak miłosne "podchody" dotyczą całej ludzkości, bez względu na dziejowy moment czy geograficzne współrzędne. Wyciągnął Fredrowskie postaci z szlacheckiego dworku i umieścił poza konkretnym czasem i przestrzenią. Stroje bohaterów są mniej więcej aktualne od 20-lecia międzywojennego, ale na pewno nie były w dobie romantyzmu.

Perypetiom oglądanym na scenie towarzyszy muzyka bardzo niepolska, z amerykańsko-meksykańskiego filmu "Dzieci Sancheza", skomponowana przez jazzmana Chucka Mangione. W spokojniejszych odsłonach pobrzmiewa jeszcze wprawdzie cichutko piękna "Serenada elżbietańska" Ronalda Binge'a, ale ta pierwsza energetyczna melodia zdecydowanie dominuje.

Akcja rozgrywa się w pięknej scenografii autorstwa Wojciecha Stefaniaka. Jest to kuchnia. Ale jaka! Kolorowa, przytulna, pełna sprzętów i przedmiotów, które na dodatek też "grają". Aktorzy potykają się o nie, rzucają nimi, hałasują, włączając się tą "kocią muzyką" w dźwiękową oprawę spektaklu. Taką urokliwą kuchnię chciałaby mieć niejedna pani domu, ale w konkretnej epoce osadzić się jej nie da. I tak Fredro wyszedł z polskiego zaścianka, stając się pisarzem uniwersalnym.

Lekkość tematu z kolei skusiła reżysera, by pójść w stronę farsy pod względem precyzyjnej kompozycji przedstawienia, podkręcenia tempa scenicznych zdarzeń, a także nieco karykaturalnego skrzywienia postaci. To wszystko potencjalnie tkwi w tekście sztuki, ale należało to wydobyć. Autor inscenizacji dokonał w tym celu kilku zabiegów - skrótami przyspieszył tempo dialogów, paroma konceptami przerysował bohaterów (np. chusteczkę płaczliwego Albina zastąpił wiadrem, Anielę uczynił głupiutką, Klarę wrzaskliwą, a Gustawowi kazał między aktami szaleńczo biegać po scenie). Resztę załatwił brawurowy, bardzo gęsty humor Fredry, zarówno sytuacyjny, jak i językowy.

A propos języka. Jest on u naszego komediopisarza w ogóle niezwykły - większość jego utworów pisana jest wierszem, i to często wyszukanym, a mimo to płynie gładko jak mowa potoczna pozbawiona przymusu i rygoru. Tak też jest w tarnowskim spektaklu, w którym aktorzy pięknie prezentują melodię i rytm wypowiedzi z jednoczesną jej swobodą. Aż posłuchać miło.

W rozśmieszaniu publiczności dominuje Aleksander Fiałek w roli Albina, gra z fantazją, żongluje wiadrem, stwarza postać rozbrajającą w swym komizmie, wykazując się niemałym talentem i poczuciem humoru. Gładko w bystrego, acz nieco znudzonego atmosferą prowincji Gustawa wciela się Filip Kowalczyk, aktor kreując główną osobę intrygi, ma bodaj najtrudniejsze zadanie w obsadzie. Ale wywiązuje się z niego na medal, zaskarbia sympatię widzów dla swojego bohatera, a i kondycją imponuje. Ireneusz Pastuszak to "stary wyjadacz" na tarnowskiej scenie, więc i w skórze Radosta czuje się wygodnie. Choć ten Radost grany na jednej nucie - wciąż zły na bratanka - mógłby mu trchę stryjowskiego ciepła okazać, jako że Fredro kilkakrotnie w sztuce zaznaczył, iż stryj ma absolutną słabość do Gucia i zawsze mu ulega. Tego w Tarnowie na scenie jakoś nie widać - pewnie reżyser inaczej niż pisarz zinterpretował tę postać. Cacko za to z niewielkiej roli służącego Jana zrobił Tomasz Wiśniewski, bez którego przedstawienie nie byłoby tak pogodne, bo aktor wnosi do niego wyrazisty komediowy rys nie tylko fikanymi koziołkami.

Kreacje żeńskie natomiast budzą kontrowersje. Aniela Ewy Jakubowicz jest nie tylko naiwna, ale sprawia wrażenie dziecinnie głupiutkiej. Przyznać jednak trzeba, że jeśli taki był reżyserski zamysł co do tej bohaterki, aktorka wypełniła go perfekcyjnie - jej zachowanie, mimika to jedno z istotnych źródeł humoru w spektaklu, dostrzeganych i nagradzanych śmiechem przez widzów. Natomiast grająca Klarę Katarzyna Pośpiech jakby nie wyszła z roli Szekspirowskiej złośnicy, spokojnie mogłaby ze sztuki przechodzić w sztukę, zmieniwszy kostium po drodze. Przydałoby się tej jej Klarze więcej finezji, mniej krzyku. Dominika Markuszewska zaś głównie ozdabia scenę, bo to piękna kobieta i strój ma stylowy, ale reżyser praktycznie pozbawił ją roli. Przycinając tekst komedii dla potrzeb inscenizacji, mocno zmarginalizował postać Dobrójskiej. Tym samym zresztą zaprzepaścił wątek miłosnych zaszłości między nią a Radostem, właściwie w spektaklu nie ma go wcale. A szkoda! O to do twórcy przedstawienia można mieć pretensje.

Całość inscenizacji wieńczy świetny filmowy finał z przewrotnym przesłaniem godnym mistrza Fredry. Jakim? Nie zdradzę. Widzowie spektaklu poznają go sami. To jeden z lepszych reżyserskich konceptów w widowisku.

Przed premierą Wojciech Malajkat podkreślał, że chciałby, aby publiczność przejrzała się w spektaklu jak w zwierciadle, odkrywając w poczynaniach scenicznych postaci własne słabostki i przywary. Takie pragnienie z góry skazane było na niepowodzenie, gdyż Fredrowskie komedie, również "Śluby panieńskie", pozbawione są dydaktyzmu i napastliwości, a pisarz w nich na ludzkie wady spogląda pełnym wyrozumiałości okiem. Nie prowokuje to odbiorców bynajmniej do autokrytycyzmu. Udało się natomiast Wojciechowi Malajkatowi zrealizować główny cel autora, który pisząc swoje utwory, sam świetnie się bawił i o niczym bardziej nie marzył, jak rozbawić widzów w teatrze. Tarnowska realizacja "Ślubów panieńskich" ma lekkość i humor, nie nuży ani przez sekundę, wywołuje salwy śmiechu, a choć nikogo niczego nie nauczy, to na pewno w świetnej atmosferze pozwoli odetchnąć od codziennych problemów, "odstresować się". Nic bardziej cennego w zabieganych i niepewnych czasach.



Beata Stelmach-Kutrzuba
Temi
11 października 2018
Spektakle
Śluby panieńskie