Upadły Słowacki

Kordian w żaden sposób nie obronił swoich racji. „Kordian" nie przemówił i nie dotarł. Dzieło Adama Orzechowskiego postawiło w stan gotowości bojowej nie tylko siermiężną mitologię romantyczną, ale także pojęciowo-strukturalną koncepcję sceniczną.

Zawiodła swoboda twórcza, osłabły hamulce, aby tęsknotę za konstruktywną afirmacją ubrać w przyzwoity kostium znaczeń. Nie ostał się Słowacki, rozszedł się po kościach, starłszy się w walce o uprawnienia z dramaturgiem i historią najnowszą.

Wszyscy znajdujemy się w sytuacji coraz bardziej bez wyjścia. Chaos, w jakim żyjemy, ogołaca naszą czujność i relatywizuje obrazy, potrzeby oraz deklaracje. Stajemy się powoli zakładnikami chwili, kiedy trzeba się opowiedzieć za czymś złudnym, choć przyozdobionym, nowoczesnym, chociaż wstecznym, za czymś awangardowym, chociaż bezużytecznym, za czymś słusznym, chociaż ogołoconym z transparentności. Selekcja odbywa się w przyspieszonym tempie, liczy się to, co chodliwe. Wielu straciło uważność, okrzepło w zalewie nadmiarów, pozwoliło sobie i innym na dezynfekcję słów i wartości. Wolność została sprowadzona do bezceremonialnych stosunków werbalnych, niekontrolowanych, niepoliczalnych i pozbawionych odpowiedzialności. Krytyka? Zniknęła, w najlepszym razie ugrzęzła w postpoprawności obłudy.

Jak teatr mocuje się z koniunkturalnym nadmiarem? Czasami sprowadzając pewne kwestie do stanu definitywnego. Można wtedy mówić o zaangażowaniu pojęciowym. Co jednak zrobić, jeżeli w skanalizowanym przekazie roi się od niepotrzebnych przekroczeń? W gdańskim spektaklu – poczynając od tytułu, który ma się nijak do idei wiernej adaptacji dzieła Słowackiego (aby go używać w formie wyjściowej), poprzez „rozdemonizowanie" głównego bohatera, aż do użycia jako „przekaźników" postaci mordercy prezydenta Gabriela Narutowicza (fragment dramatu „Wieczór z Panią Terror" Stefana Chwina) czy bogini wojny w... majtkach, choć topless – widz może doznać pomieszania. Śmiało można powiedzieć, że nadmiar wyobraźni, jaką kierował się młodziutki Słowacki, pisząc w kontrze do Mickiewicza swoje dzieło, wpłynął na przestwór Teatru Wybrzeże. Kordian staje się narodowcem zbrukanym i brukającym. Staje się bytem pączkującym w kolejnych epokach, konstytuując mordercę pierwszego prezydenta Polski, by w XXI wieku powrócić do Gdańska z początku 2019 roku. Diagnoza jest jedna – geneza zła pochodzi od sił nieczystych (co zasadniczo zgodne jest z literą – „spadł z nieba deszcz szatanów"), zatem proces alokacji odbywa się liniowo, im więcej przemocy, tym okrucieństwo wymyka się sankcjom, co czyni je niemal powszechną platformą komunikacji.

Pięciu demonów gwałci archanioła, pięciu Kordianów tworzy zbilansowaną grupę silnych, młodych i pozbawionych uniwersalnych odruchów mężczyzn, a krew leje się strumieniem. Nagość staje się pustym zabiegiem, powodując tym razem tylko niesmak. Siła jest przekleństwem, a słabość wypaczeniem. Pozy oraz pozycjonowanie siebie okazują się kwintesencją megalomanii. Pożądanie „po prostu jest jak tlen", choć w tym głębokim kotle znaczeń scenicznych można przyjąć, że tożsamość niebinarna miesza się z narodową. Transprzemoc staje się kodem.

I tak jak można zgodzić się z reżyserem, że demagogia i naśladownictwo, wraz z cywilizacyjnym zamieszaniem i wszelkimi lękami, osłabiają potencjał nawet najbardziej zatwardziałego idealisty, to trudno jednak polemizować z tak bardzo polaryzującym stanowiskiem, jak oddawanie głosu mordercy i zrównywanie go z ofiarą. Porównanie wynika z ilustracji scenicznej mniej lub bardziej uświadomionych cech osobowościowych, które wtłaczają wszystkich do jednego zbioru – kabotynów funkcjonujących na granicy.

Nie przetrwał Słowacki ze swoją koncepcją językowej równości wobec Wieszcza Pierwszego, nie został ocalony genotyp polskiego narodu ze swoją skłonnością do przetwarzania romantycznych dylematów, wespół z religijną bufonadą, w celu dojścia do aksjologicznej katastrofy. Obarczeni przeklętym znamieniem skazani jesteśmy na wiekuistą walkę o piędź racji własnej – nawołując do przemocy, tolerując obmierzłość systemu i deklaratywność szaleńców, korzystając z przyzwolenia na nieograniczone bycie sobą.

Czy w tej sytuacji spektakularnym wydawałoby się trzymanie pewnych zasad? Wprowadzenie 12 zasad Petersona może wiązać się z pewnym wysiłkiem, jednak, jak wskazują dane, przynoszą one ogromne korzyści wielu ludziom. Może warto na nowo wprowadzić/odświeżyć/rekultywować zasady do języka teatru, aby pozycjonować wartości, oddzielać je od bezużytecznej pulpy i masy krytycznej bełkotu? Mówienie o rozpadzie językiem rozpadu już po prostu nie rezonuje.

Adam Orzechowski i Radosław Paczocha ambitnie podeszli do tematu, chcąc uwspółcześnić przekaz Wieszcza Drugiego, wpisując spektakl w mitologię narodową polską uwięzioną w klinie romantycznym. Wydawało się, że łączenie kwestii zaborowej niewoli z wczesnym stanem wolności międzywojennej, a później także pyszałkowatą butą współczesności, będzie zabiegiem czytelnym i usprawiedliwionym. Kto wie, może i tak jest, ale w Gdańsku takie związki zakończyły się ogromnym nieporozumieniem.

„Kordian" w reżyserii dyrektora teatru nie jest ani lekturą szkolną, ciężko byłoby go też umieścić w polemice badaczy romantyzmu czy jako obowiązkową pozycję dla widza poszukującego. Mieszanie porządków, próba rozliczenia siły odśrodkowej narodu poległy, w ich miejsce pojawiły się zdziwienie, zażenowanie i niesmak.

Adam Orzechowski, „dekorowany" i spijający laury za swe dzieła bezsprzeczne, zarówno w kategoriach artystycznych czy zarządczych, tym razem „przestrzelił". Jego zespół aktorski stanął na wysokości zadania, tworząc obraz „zgorszenia" przyczynowo-skutkowego, sprawnie i z wyraźnym przekazem interpretując tekst. Muzyka autorstwa Marcina Nenki do pewnego momentu tworzyła ciekawe światy i zastanawiała, ale z czasem coraz trudniej łączyć ją można było z tym, co działo się na scenie.



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
23 stycznia 2020
Spektakle
Kordian
Portrety
Adam Orzechowski