Upiory z naszej klasy

Cuda się zdarzają, i to nie tylko w Częstochowie - to powiedzonko Jana Kurnakowicza można zacytować, gdy widzi się pełną widownię Teatru na Woli. Po latach marginalizowania tej sceny, po trzech sezonach dyrekcji Macieja Kowalewskiego, która sprawiła, że na Wolę po prostu przestało się chodzić - jest wreszcie sukces. Tadeusz Słobodzianek, który objął dyrekcję tej placówki, swoje rządy zaczął mocnym akcentem. 0 premierze Naszej klasy" zaczęto mówić tak, jak o teatrze nie mówi się w naszym kraju od kilkunastu lat

Sam mam kłopot z tym przedstawieniem: nie mogąc w pełni zgodzić się z przesłaniem tekstu Tadeusza Słobodzianka, namaszczonego na wielkość nagrodą Nike, o przedstawieniu myślę z coraz większym szacunkiem. Przyznam się jednak, że mojej wyprawie do teatru towarzyszyły obawa i ostrożność. Medialny szum i nagrody jakże często są w naszym publicznym życiu efektem panujących mód i przekonań, także pozaartystycznych, jeśli mamy wobec nich wątpliwości, to najczęściej tym gorzej dla wątpiących. Myślę, że warto o tym doświadczeniu wspomnieć, bo podzieli je zapewne większość tych, którzy wystawszy bilet, zasiądą w teatralnych fotelach. Otóż oglądając przedstawienie i słuchając go, warto uruchomić "trzecie ucho", to rejestrujące sam tekst. Rezultat owej "podwójnej percepcji" jest zaskakujący.

Bowiem tekst Słobodzianka, jego przekaz, może wzbudzić i zdziwienie, i protest. Nie ten jednak formułowany przez narodowców spod znaku "Naszego Dziennika" i z radiomaryjnych kręgów, chcących widzieć w dramacie Słobodzianka utwór antypolski, nomen omen en gros sprowadzający wszystkich Polaków do roli krwiożerczych bestii współodpowiedzialnych za holocaust. Trudno oczywiście uniknąć refleksji, że Słobodzianek, pisząc "Nasze klasę", nie ustrzegł się historiografii w wydaniu Jana Tomasza Grossa. Nigdy dość przypominania, choć pamięć ta coraz częściej jest wypierana ze społecznej świadomości i zastępowana przez wpajane poczucie winy; w gronie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata najwięcej jest właśnie Polaków. I nie wolno też zapominać, że inicjatorami zbrodni w Jedwabnem byli Niemcy. Wykonawcami - ludzie mówiący po polsku, z którymi trudno się identyfikować nie tylko na poziomie narodowej tożsamości, ale też tym czysto ludzkim. Tak samo rzecz się miała z kieleckim pogromem w 1946 roku. Wstydzić się należy za ostatni pogrom na polskich ziemiach, ten z 1968 roku, kiedy to polski aparat państwowy - cóż z tego, że państwa zniewolonego - wyrzucił z Polski własnych obywateli o niedostatecznie polsko brzmiących nazwiskach, posłużywszy się nimi przedtem do haniebnych porachunków w swoim zbójeckim gronie. Sam zaś jedwabieński mord nie wziął się przecież z niczego: reakcja ludności żydowskiej, witającej radośnie sowiecką armię wkraczającą do Polski po 17 września, nie tylko pogłębiła społeczne podziały; przekroczono wówczas również krytyczną masę nienawiści, a ta narastała od początku lat trzydziestych, gdy polska polityka wewnętrzna zaczęła dzielić społeczeństwo na Polaków- katolików i innowierców. Ten ciąg wzajemnych win można ciągnąć w głąb historii. Nie chcą pamiętać o tym nasi narodowcy, nie chciał pamiętać i Gross. Tego sposobu myślenia nie ustrzegł się także Słobodzianek. Podobne wątpliwości można mnożyć...

Usprawiedliwianie ubeka o żydowskim pochodzeniu i jego powojennej działalności traumą i prześladowaniami doznanymi w czasie wojny wydaje się chwytem co najmniej ryzykownym. Czołowy oprawca powojennej Polski, Jakub Berman, przed wojną szykował się do poważnej naukowej kariery. Lecz tacy jak on, komunizujący albo skomunizowani Żydzi, Żydami już nie byli. Ich wspólnota uznawała ich za odszczepieńców, odprawiano nad nimi egzekwie jak nad umarłymi. Byli to ludzie wykorzenieni, najczęściej pozbawieni jakichkolwiek moralnych hamulców. Takim właśnie człowiekiem jest jeden z polskich bohaterów "Naszej klasy" - notoryczny zdrajca wysługujący się Sowietom, Niemcom, a później zainstalowanym w Polsce komunistom.

Dramat Słobodzianka niezbyt uważnie słuchany tym "trzecim uchem" może brzmieć jak wykład polskiej historii zastąpiony "Sąsiadami", choć byłoby niesprawiedliwością oskarżanie Słobodzianka o to, że w "Naszej klasie" nie wyważa racji, nie stara się zrozumieć tego, co działo się na tamtych ziemiach i w społeczeństwie końca lat trzydziestych. Ale Ondrej Spiśak dokonał rzeczy zaskakującej. Ten znakomity słowacki reżyser, który ze Słobodziankiem współpracuje niemal od dekady, artysta głęboko już zasiedziały w polskiej kulturze i obyczajowości, zapewne znający także i polskie demony, twórca patrzący na Polskę od środka, lecz z racji swojego niepolskiego pochodzenia snadź umiejący zachować do nas i naszych problemów niezbędny dystans - sprawił, że bardzo dyskusyjny tekst zabrzmiał innym tonem, ciekawszym niż ten publicystyczny. "Nasza klasa" w Teatrze na Woli zmieniła się z piece a these w gorzką i mądrą opowieść o walcu historii, który rozjechał we wszystkie możliwe strony nie tylko pewną zbiorowość, ale i biografie składające się na tę zbiorowość. Nie jest to przedstawienie, które łatwo się przełyka i o którym szybko się zapomina.

Zdarzyło mi się rozmawiać z widzami. Ogromne wrażenie wywiera prosty teatralny znak: wiszący nad wejściem do szkolnej izby krzyż, zastąpiony sowieckim sierpem i młotem,

odrzucanym ze wzgardą, by ustąpił miejsca hakenkreuzowi, aby pojawić się znów - jako znak nowej Polski. Nie zmienia się jedno: dziecinne wierszyki, wyliczanki, bogoojczyźniane rymowanki puentujące kolejne sceny, które wraz z upływem czasu przedstawienia i kolejnymi wydarzeniami brzmią coraz bardziej szyderczo.

Można było także usłyszeć głosy protestu - zwłaszcza wśród starszej i, co ciekawe, wyrobionej - publiczności teatralnej, która oburzała się na brutalność tego przedstawienia, na sceny maltretowania Jakuba Kaca, jednego z żydowskich heroldów nowego społecznego porządku, na sceny gwałtu dokonywanego przez Polaków na Żydówce Dorze. Nie są to zarzuty słuszne. "Nasza klasa" Spiśaka przy całej drastyczności środków scenicznych jest przedstawieniem niesłychanie dyskretnym i zrobionym z wielką kulturą - zwłaszcza jak na obecne teatralne obyczaje. Te brutalne sceny Spiśak reżyseruje niemal jak balet, stosuje lekko spowolniony ruch, jakby były nam one odtwarzane z filmowej taśmy puszczonej w ruch minimalnie wolniej - by żadne z cierpień zabijanego człowieka, gwałconej kobiety nie uszło uwagi, by bardziej bolało. Nie mają więc racji ci, którzy narzekają na brutalność opowieści Słobodzianka i Spiśaka. Daleko okrutniej brzmią targi dwóch mężczyzn nad prowadzoną na niemiecki posterunek Żydówką czy króciutka kwestia Jakuba Kaca, który radzi, skąd wziąć siedziska do sowieckiej świetlicy: mianowicie z pobliskiego kościoła, bo przecież ten zaraz się zlikwiduje. Przedstawienie w Teatrze na Woli przypomina bowiem o mocy słowa na scenie - także tej złej, zabijającej. To dość rzadki już przypadek w polskim teatrze, w którym gremialnie zwątpiono w moc tego, co mówi się ze sceny.

"Nasza klasa" Słobodzianka/Spiśaka jest przedstawieniem, w którym bardzo różne, często, zdawałoby się, niepasujące do siebie elementy połączyły się w jedną całość. Teatromani bez trudu rozpoznają scenograficzny cytat: przechodzone ławki zbite z prostych desek, zgaszona kolorystyczna gama scenografii to ukłon w stronę "Umarłej klasy" Tadeusza Kantora. Widma ukazujące się podczas tragigroteskowego wesela Rachelki-Marianny i Władka to oczywiście odwołanie do Osób Dramatu z "Wesela". Może zaskoczyć także ukłon w stronę Brechta - efektem obcości są dzienne wyliczanki skandowane przez uczniów tej rozjechanej przez historię klasy, ale i sam sposób istnienia postaci na scenie. To nie tylko dialog, ale także zwracanie się do publiczności, relacjonowanie wydarzeń jako rzeczy już byłych, zamkniętych. W tak skomplikowanej strukturze nietrudno o chaos, ale przedstawienie Spiśaka charakteryzuje się żelazną dyscypliną. Jest bardzo "symfoniczne" - nie ma w nim mniej i bardziej ważnych postaci. Ta zbiorowa kreacja wyróżnia się niezwykle wyrównanym aktorskim poziomem, co warto podkreślić, ponieważ w przedstawieniu tym nie występują największe gwiazdy polskich scen. Wielką niespodzianką spektaklu jest Przemysław Sadowski, młody aktor, znany raczej z telewizyjnych seriali nie najlepszej próby i z występów na teatralnych imprezach zaliczanych raczej do faktów nie artystycznych, a czysto komercyjnych. Jego Menachem, zrazu pełen witalności, prymitywnej męskiej siły, jest wewnętrznie pokomplikowany; ta siła, brawura skrywa traumę, od której Menachem ucieka w brutalność, okrucieństwo. Dobra, bardzo dojrzała rola mało wykorzystywanego aktora. Podobne uczucie żalu i niedosytu towarzyszy patrzeniu na Roberta T. Majewskiego, którego warszawska widownia pamięta z zagranego cztery sezony temu w nieistniejącym już Teatrze Małym "Poduszycielu". Żal i niedosyt, bo tego znakomitego, inteligentnego artystę wiatr historii teatru wywiał swego czasu z zespołu Narodowego i od kilku lat Majewski niezasłużenie bytuje na obrzeżach teatralnego życia. Swoje schronienie znalazł w Laboratorium Dramatu u Słobodzianka, a teraz na Woli zagrał wspaniałą rolę człowieka-ofiary historii, w której nurcie ten safandułowaty, wiecznie przygarbiony Jakub próbuje nie tylko płynąć, ale nadawać mu kierunek. Silny jest właściwie tylko raz - gdy wysoko uniesie go fala sowieckiego komunizmu. Znika wtedy niezgrabność jego gestu; ten Jakub jedyny raz w życiu jest silny - siłą zbrodniczej utopii komunizmu. W ostatniej sekwencji tej roli, gdy historia miażdży go tak szybko, jak wyniosła na wyżyny, jest znów tym samym niezgrabnym, uprzejmym, może aż zbyt uprzejmym człowiekiem - czyli gotową ofiarą. I jeszcze jedna rola, Zocha Izabeli Dąbrowskiej - prosta, prymitywna wręcz, ale wzruszająca swoją dobrocią i oddaniem Menachemowi, któremu ratuje życie. Rola zagrana środkami niemal "filmowymi" - w kamerowym efekcie z pewnością moglibyśmy myśleć, że to fragment autentycznego reporterskiego zapisu. Nie jest to jednak żaden "malutki realizm", od kilku lat funkcjonujący na naszych scenach i gwarowo określany przez ludzi teatru jako "jeden do jednego", tylko rzetelna sceniczna kompozycja. A gdy Zocha Izabeli Dąbrowskiej zaintonuje weselną pieśń wykonaną prawdziwym białym głosem, bez sekundy vibrata - przenosimy się na chwilę w inną, nieistniejącą już rzeczywistość.

Przedstawienie w Teatrze na Woli jest wartościowe nie tylko artystycznie; do dziś (a piszę to pod koniec listopada) stanowi najciekawszą artystyczną propozycję spośród tych, które dane nam było obejrzeć na początku tego sezonu na warszawskich scenach. I to nie tylko ze względu na osobny styl i tę zbiorową kreację. Także i dlatego, że "Nasza klasa" jest aktem artystycznym zmuszającym do refleksji - a to w polskim teatrze doprawdy rzadkość. Po bełkotliwym przedstawieniu "(A)Polonii" Krzysztofa Warlikowskiego sprzed dwóch sezonów - spektaklu dość bezwstydnie wykorzystującym prozę Hanny Krall do narcystycznych popisów reżysera - po wielu sezonach teatru, którego twórcy zajmują się głównie kontemplowaniem siebie i pokazywaniem widowni wyjątkowo mało interesujących problemów własnych dusz - czyli teatru tworzonego przez artystów dla nich samych, teatru, w którym publiczność jest czymś zbędnym - wreszcie pojawiło się przedstawienie, o którym chce się mówić. Może uwierać, może pobudzać do aplauzu, można dyskutować nad jego przesłaniem czy wręcz je odrzucić - ale na pewno nie da się go pominąć. To wreszcie powrót do tradycji teatru pełniącego społeczną służbę - czyli do funkcji, która w naszej historii przynosiła mu najwięcej zaszczytu.

Słobodzianek osiągnął sukces. Rozpoczął dyrekcję na Woli od "trzęsienia ziemi". A teraz czas na realizowanie dalszej części recepty Hitchcocka - napięcie powinno rosnąć. Czy to się uda?

Na razie oprócz zachwytów i komplementów oberwało się Słobodziankowi i Spiśakowi zdrowo; i to ze, zdawałoby się, skutecznie zantagonizowanych stron. Fakt, że przedstawienie w Teatrze na Woli zaatakowała recenzentka "Naszego Dziennika", nie dziwi. Po Naszej klasie "przejechała się" jednak także lewicowa czy czasem wręcz lewacka "Krytyka Polityczna", uwielbiająca teatr "społecznie zaangażowany" (a przez kogo? - zapytałby zapewne Antoni Słonimski) i polityczną poprawność - i jest to już polska groteska; ale i potwierdzenie znanego powiedzenia: contradictions se touchent. Nie od dziś oba te rzekomo skłócone obozy okazują niekiedy zdumiewającą solidarność. O ile jednak recenzentka "Naszego Dziennika" uznała przedstawienie za skandal ideowy i artystyczny, o tyle "Krytyka Polityczna" zarzuciła mu grzeczność, uładzenie - w sam raz dla mieszczańskiej elity. Doprawdy, czytając relacje z przedstawień, zbyt często ma się wrażenie, że autorzy tych tekstów udali się na jakieś inne przedstawienie, różne zgoła od tego, które dane było nam obejrzeć. Prawica uznała tekst Słobodzianka za skandaliczny w sposób nieodwracalny, zaś publicysta "Krytyki..." zaproponował środek podawany polskiemu teatrowi od kilu dobrych lat. Wystawmy tę "Nasze klasę" inaczej. Przepuśćmy tę sztukę przez narzędzia krytyczne - mniejsza o to czy Kantorowskie (? - T.M.] czy Brechtowskie, Mullerowskie czy jakieś inne (...) Niech przyjdzie jakiś niepokorny reżyser, weźmie się za ten tekst i wywróci go na lewę stronę - tak jak czyta się dzisiaj Szekspira i "Czterech pancernych", socrealizm i Sofoklesa. Niech przestanie być grzeczne, przewidywalnie i poprawnie. Uniwersalność tego środka, bo jak widać, można go zapisać wszystkim, nade wszystko jednak artystyczne skutki aplikowania go gdzie tylko się da - każą nazwać

go neologizmem wymyślonym przez Ewę Szumańską. Młodszym należy przypomnieć, że Szumańska podawała go jako niezapomniana radiowa Młoda Lekarka. Ów środek zwie się - pacaneum. Chciałbym nawet zobaczyć, jak niepokorny recenzent "Krytyki Politycznej" usiłuje podać go publicznie przewidywalnemu do bólu Tadeuszowi Słobodziankowi. Zważywszy na wiedzę, inteligencję, temperament i posturę Słobodzianka, rezultat jest także przewidywalny, aliści mało grzeczny. Jednak tymczasowe choćby zamilknięcie ambitnego krytyka, spowodowane dłuższą rekonwalescencją, wpłynęłoby niewątpliwie na choćby chwilowe podniesienie poziomu polskiej refleksji teatrologicznej.



Tomasz Mościcki
Odra
13 stycznia 2011
Spektakle
Nasza klasa