Upomnieć się o to, co zapomniane

Za kulisami. Spektakl "Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]" nie jest pozbawiony wad. Akcja się rwie, adaptacja nie jest najszczęśliwsza, burząc przy okazji kompozycję sprzed lat, jaką stworzyła Joanna Olczak-Ronikier, zlepiając ze sobą w spójną historię opowieści od Bałuckiego i Zapolskiej po Kadena-Bandrowskiego i Kisielewskiego.

Mimo wszystkich mankamentów trudno jednak odmówić mu pewnego uroku, a także nie zdać sobie sprawy z wagi pytań, jakie padają ze sceny Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

Jest rok 1901. Krakowian ekscytuje "Wesele" Wyspiańskiego, będące wydarzeniem artystycznym, ale i towarzyskim, mającym zresztą posmak skandalu. I od razu w tym momencie już widać, że Agnieszka Glińska robi teatr być może sięgający przeszłości, ale patrzący w oczy współczesności.

Bo kilka ulic dalej, w Narodowym Teatrze Starym, też odbyła się premiera "Wesela", o którym dyskutuje cały teatralny świat. Jan Klata żegna się nim z widownią Starego Teatru i stanowiskiem dyrektora tej sceny.

Niemal od pierwszego momentu jest to - inaczej chyba niż pierwowzór z 1978 roku, gdy Andrzej Wajda reżyserował spektakl na podstawie tego tekstu w "Starym" - opowieść nie o Krakowie, ale o teatrze właśnie. Bo Glińska ma swój własny artystyczny język i sceniczną dykcję. Inne niż Klatowe zdecydowanie. Więc owo pytanie Michała Bałuckiego (Sławomir Rokita w bardzo dobrej roli), które pada już na początku - "Dlaczego ludzie nie śmieją się już z moich utworów?" - jest w istocie pytaniem skierowanym do widzów, ale i do rozentuzjazmowanych krakowian A.D. 1901, którzy podkreślają "przełom w teatrze". Jakby chciał powiedzieć, że przecież istnieją inne języki, inne teatry, inne artystyczne światy. To chyba najciekawsza warstwa, jaką dostrzec można w tym spektaklu.

Przedstawienie z 1978 roku to legenda, także dzięki ponad 7 godzinom, które trwało. Ale wydaje się dziś, że to zabieg celowy. To zbudowanie świata, w który widz wchodzi i rozumie, że jest jego składnikiem, staje się uczestnikiem, ale i czuje na sobie upływ czasu. Ta nić zostaje przerwana; przez skrócenie (i to znaczne) tekstu oryginału, ale i przez dopisanie własnej historii babki reżyserki, Pepi Weiss. Ale dzięki temu, zamiast prostej historii mieszczańskiej rodziny i krakowskiej bohemy, otrzymujemy raczej opowieść o "wykluczonych" i "niezapamiętanych". To m.in. historia żydowskich mieszkańców miasta, ale i Gabrieli Zapolskiej, silnej kobiecej osobowości, która przez pewien czas mieszkała w Krakowie.

Teatr Glińskiej nie jest modny. Nie ma tu rwanej narracji, formalnych trików, zabaw z chronologią. Przykładny, rzetelny, psychologiczny, linearny. Ba, nawet jeśli opowiada o nas dzisiejszych, o naszym wymazywaniu pamięci, ale i zachłyśnięciu się pewną estetyką, o nieustającym w Krakowie napięciu między ułożonym mieszczaństwem a artystami, o kołtunerii, hipokryzji, prowincjonalności myślenia i opresyjności grupy, robi to w historycznym kostiumie. Nie potrzebuje puszczania oka do widza.

Do tego to teatr z całkiem dobrym - choć nierównym - aktorstwem. Obok wspomnianego już Sławomira Rokity na uwagę z pewnością zasługują tu Dominika Bednarczyk, Hanna Bieluszko, Krzysztof Piątkowski, a przede wszystkim pojawiający się gościnnie Łukasz Simlat - jako Przybyszewski jest demoniczny, porywający wręcz.

Trudno momentami nie znużyć się opowieścią, zaburzoną zresztą nieco własną adaptacją Glińskiej. Ale mimo to jest to teatr ważny, ambitnie mierzący się z pytaniami o przeszłość i teraźniejszość.



Łukasz Gazur
Dziennik Polski online
3 czerwca 2017