Uporczywe trwanie

Na jednej z europejskich plaż stoją dwaj nielegalni imigranci. Rozmawiają o tym, co pozostawili w opuszczonej ojczyźnie, za czym tęsknią, co może stać się z nimi teraz, kiedy są na obcej ziemi.

Nagle jeden z nich widzi w oddali, w morzu, ludzką sylwetkę. Po chwili namysłu uświadamia sobie, że topi się kobieta, a wykonywane przez nią gesty są rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Oczywiście mężczyzna wiedziony chęcią pomocy zdejmuje koszulkę, by wskoczyć do wody i uratować tonącą, ale zanim to zrobi, zaczyna rozmawiać ze stojącym obok przyjacielem, który do pomocy się nie kwapi, bo nie umie pływać. Mężczyźni zaczynają zastanawiać się, czy w ich sytuacji warto pomóc znajdującej się w wodzie kobiecie, bo przecież oni są nielegalnymi imigrantami, a ona może być z policji. Oczywiście tonąca także może być nielegalną imigrantką, co pewnie nie pogorszyłoby ich położenia, ale też by go nie poprawiło. Sytuacja jest niepewna. Wymiana zdań między przyjaciółmi trwa chwilę. Kiedy pierwszy z nich decyduje się w końcu wejść do wody, okazuje się, że nikt już nie macha z oddali. Kobieta utonęła.

Taką sceną rozpoczyna się krakowska inscenizacja "Podopiecznych" Elfriede Jelinek w reżyserii Pawła Miśkiewicza. Epizod z udziałem Jana Peszka i Zbigniewa W. Kalety jest zabawny, właściwie absurdalny. Publiczność się śmieje, aktorzy błyszczą dowcipem. Dopiero po chwili widownia zdaje sobie sprawę, że jest to smutna parabola dzisiejszej sytuacji uchodźców czekających na pomoc na obrzeżach Europy. Rządzący państwami europejskimi natomiast wciąż ustalają liczbę osób, którą są gotowi przyjąć, obserwują z góry ludzi koczujących w namiotach i prowizorycznych obozowiskach, którzy uporczywie nie chcą zniknąć.

Tekst powstający od 2013 roku jest nieustannie rozwijany przez Jelinek zgodnie z bieżącą sytuacją. Autorka rozpoczęła jego publikowanie po wydarzeniach we Wiedniu, gdzie uchodźcy protestowali przeciwko opieszałości władz. Domagali się uzyskania prawa do pobytu w Austrii, ale najpierw zostali wydaleni z kościoła, w którym przebywali, a potem także z Europy. Ostatni wpis ukazał się 11 kwietnia, dwa dni po krakowskiej premierze "Podopiecznych". Miśkiewicz w swojej inscenizacji pomija kontekst wiedeńskich protestów, uprzednich wobec kryzysu imigracyjnego, który rozpoczął się w zeszłym roku i swoją skalą przytłoczył wcześniejsze wydarzenia. Uchodźcy pojawiają się w jego spektaklu na ruchomej platformie-tratwie, która najpierw długo majaczy w oddali, skąpana w migotliwym świetle imitującym refleksy, jakie tworzy słońce, odbijając się od morskiej tafli, po czym niespodziewanie zbliża się do widowni. Ta początkowa scena spektaklu jest jedną z wielu, w których szczególną uwagę zwraca staranna i znacząca, osiągnięta za pomocą wielu subtelnych zabiegów, kompozycja wizualna. Przybijanie tratwy do brzegu-widowni trwa stosunkowo długo, a jednak nagłe pojawienie się grupy postaci w kapokach i strojach chroniących przed utonięciem, z przyczepionymi do ubrań latarkami i świecącymi diodami, wywołuje swego rodzaju szok. Wydaje się, że uśpiona grą świateł publiczność wsłuchująca się w wykonywaną chóralnie szeptem partię tekstu chce tylko patrzeć na urzekający obraz, ale nie ma ochoty się do niego zbliżyć. Podobnym zabiegiem jest oświetlenie sceny: w niektórych momentach spektaklu projekcją imituje podzielone na piksele obraz telewizyjny. Przecież to, co pokazuje nam Miśkiewicz wraz z aktorami Starego Teatru, znamy jedynie z mediów i po cichu życzymy sobie, żeby obraz z serwisu informacyjnego pozostał naszym jedynym kontaktem z niechcianymi przybyszami.

Niebezpieczeństwa stworzenia fałszywego języka uchodźców, w imieniu których mieliby prawo wypowiadać się wrażliwi i empatyczni artyści, a także litościwi ludzie dobrej woli, na szczęście udało się uniknąć. Jelinek świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jaką uzurpatorską moc ma język i jakie pułapki może zastawić, a Miśkiewicz to reżyser uważnie przyglądający się Jelinek-autorce chociażby we wrocławskiej inscenizacji Podróży zimowej. Tekst dramatu jest werbalizacją lęków projektowanych przez Europejczyków na obcych, którzy tysiącami przybywają na stary kontynent, a charakter ich zamiarów jest nieznany. Uchodźcy z dramatu Jelinek mówią o sobie jako o hordzie barbarzyńców kierujących się jedynie zapisaną w genach chęcią mordu. Dzisiaj chcą dostać koce i coś do jedzenia, jutro wyciągną rękę po "wasze kobiety i dzieci". Nie szanują tego, co w tak dobroczynnym geście daje im Europa, a co gorsza - nie umieją nawet za to podziękować w języku, który byłby dla kogokolwiek zrozumiały. Złożony efekt wyobcowania tekstu, będącego jawnie konstrukcją wzniesioną z językowych klisz, znalazł oparcie w mądrym prowadzeniu aktorskich kreacji, spośród których żadna nie wydaje się słabsza od pozostałych.

Aktorzy przyjęli na siebie ten obcy głos, zdając sobie sprawę z ograniczeń własnej wyobraźni i empatii. W żadnym wypadku nie byli w stanie dotrzeć do realnego doświadczenia osób, w imieniu których wypowiadają się słowami napisanymi przez Elfriede Jelinek, co zaowocowało szczerym i bezpośrednim kontaktem z publicznością. Nieczęsto zdarza się, że ze sceny promieniuje autentyczne ideologiczne zaangażowanie aktorów w temat spektaklu, posiadające właściwie znamiona wypowiedzi politycznej. Zespół Starego Teatru wydaje się brać odpowiedzialność za to, co mówi, zdając sobie sprawę, że w przypadku tego przedstawienia stawką nie jest jedynie artystyczny sukces lub fiasko.

Najbardziej bezkompromisowym gestem reżysera było wprowadzenie na scenę, pierwszy raz po przerwie spowodowanej przebytym wylewem, Krzysztofa Globisza. Epizod, w którym Globisz z kartki odczytywał swój tekst z pomocą i uwagą pozostałych aktorów, a także z poczciwą sympatią publiczności, został przez reżysera zakończony gwałtownym zwrotem. Aktora nagrodzono gorącymi brawami, w trakcie których Marta Ścisłowicz rozdawała chusteczki higieniczne widzom wzruszonym do łez powrotem wybitnego artysty na scenę. Następnie jeden z aktorów wypowiedział z zadowoleniem, że właśnie poznał fundament "waszej", czyli europejskiej, kultury. Nastąpiła kompromitacja widowni jako grupy, która dobrotliwie lituje się nad trudnym powrotem do pełni sprawności ikony polskiej sceny, a jednocześnie jest niezdolna do jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania w sprawę uchodźców i jedynie z trwogą obserwuje szlaki imigrantów w obawie przed ich skierowaniem do Polski.

"Podopieczni" to z całą pewnością ważny spektakl, który jest warty polemicznego sporu i zasługuje na odpowiedź. Wystąpienie artystyczne posiadające znamiona społecznego zaangażowania może stać się antidotum na zdominowany przez czysto polityczne deklaracje dyskurs medialny. Przemyślenie własnego stanowiska w sprawie oczekujących na pomoc uchodźców nie musi skutkować jego zmianą, ale może doprowadzić do obrania innej perspektywy i dostrzeżenia lęku, który współcześnie dominuje jakąkolwiek debatę dotyczącą możliwości przekroczenia granicy my-oni. Myślą kończącą "Podopiecznych" ze Starego Teatru jest zdanie Piera Paola Pasoliniego: "Najtrudniejszym zadaniem człowieka jest podążanie za tym, co się zmienia." Perspektywa, którą proponuje Miśkiewicz na końcu swojego spektaklu, jest odważną propozycją postrzegania wydarzeń nie w kategoriach konfliktów czy kryzysów, ale dziejowego procesu zmian. Jest to właściwie propozycja intelektualna, której jako potencjalnego kroku na przód nie należy lekceważyć.



Zuzanna Berendt
Internetowy Magazyn Teatralia
20 kwietnia 2016
Spektakle
Podopieczni