Utwór Gelmana wyrósł na dobrej glebie

W Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie wchodzi na afisz "Ławeczka" Aleksandra Gelmana, której reżyserem jest Stanisław Brejdygant

Czy „Ławeczka” jest na tyle uniwersalną i ponadczasową sztuką, że warto ją wystawiać zawsze i wszędzie?

Nie wiem czy „Ławeczka” jest sztuką ponadczasową i uniwersalną  - takimi bez wątpienia są „Hamlet”, „Król Edyp” czy „Antygona” -  i nie wiem czy warto ją wystawiać zawsze i wszędzie. To czas zweryfikuje. Tak stało się już ze sztukami Czechowa. One, jestem o tym przekonany, pozostaną na zawsze w skarbnicy arcydzieł. A „Ławeczka”? Już pierwszą próbę czasu ta sztuka ma za sobą. Gdy przystępowałem do pracy nad nią, wydawała mi się dobrym, zręcznie napisanym utworem. No a potem, z lektury na lekturę, z próby na próbę odkrywałem jej nieprzeciętne walory. Warto tu może przypomnieć, co o istocie reżyserii mówił najwybitniejszy z naszych twórców teatralnych drugiej połowy XX wieku, Konrad Swinarski, że właściwie jest ona umiejętnością przeczytania tekstu. Chcę wierzyć, że mi się udało ten tekst w miarę dogłębnie przeczytać. I tę  o d c z y t a n ą   sztukę, tę partyturę,  z a g r a ć   na scenie. To wcale nie łatwy, choć kameralny utwór. Ważni są wykonawcy i  instrumenty. W teatrze, aktorzy. Oby jak najlepsi. Ja, na tych, z którymi dane mi było pracować w Rzeszowie, nie mogę narzekać.

Długo zajmował się pan Dostojewskim. Czy w „Ławeczce” doszukał się pan czegoś wspólnego z nim?

Zajmowałem się Dostojewskim długo. Był on i pozostał dla mnie najważniejszym z autorów. Ale też mam ogromny podziw dla całej rosyjskiej literatury. W XIX wieku dała ona światu największych: Tołstoja, Dostojewskiego właśnie, Turgieniewa. A i w XX nie było gorzej: Bunin, Płatonow, Babel, Szukszyn. I wreszcie największy z dramaturgów ostatniego wieku, czy półtora wieku: Czechow. Toż jego uczniami mienią się nieomal wszyscy współcześni, liczący się dramatopisarze. Nie tylko rosyjscy, może przede wszystkim anglosascy, choćby Osborne, Pinter czy Albee. Zatem, można powiedzieć, że utwór Gelmana wyrósł na dobrej glebie. Jest w nim coś ze szlachetnej sztuki Czechowa. Słowa nie nazywają, często ukrywają. Ważne, „co jest pod spodem”. No, a lekcja u autora „Skrzywdzonych i poniżonych”, lekcja u tego, u którego jak w kropli wody można zobaczyć cały kosmos, a w  najprostszym z pozoru (bo w gruncie rzeczy nie ma prostych i nie prostych) człowieku potrafił odczytać otchłań ludzkich problemów! Toż przecież widać, że Gelman lekcję u Dostojewskiego odrobił. Najlepiej świadczy o tym „odkrycie się” bohatera „Ławeczki” w finałowej scenie, jego wyznanie o złej, toksycznej miłości.

„Ławeczka” miała wiele inscenizacji. Nie obawia się pan, że ta kolejna może nie wytrzymać konkurencji z poprzednimi?


A dlaczego miałbym się obawiać? Gdybym żywił takie obawy, prawie żadnej sztuki nie mógłbym wystawić. Ileż było wielkich, intrygujących realizacji „Ryszarda III”, „Zbrodni i kary”, „Idioty” czy „Medei”? A przecież te i inne obrośnięte legendą wielkich inscenizacji brałem na warsztat, mierzyłem się z nimi i - bywało - nie bez powodzenia. A „Ławeczkę” oddajemy widzom pod ocenę. Ja i moi aktorzy - Małgorzata Machowska i Marek Kępiński, świadomi chyba godziwie wykonanego zadania. Może widzowie odnajdą w niej  coś z siebie, ze swego losu?



Andrzej Piątek
Dziennik Teatralny Rzeszów
30 listopada 2010