Violetta umiera samotnie

Inscenizacja opery należącej do żelaznego repertuaru jest zawsze ryzykowna. Realizatorzy muszą brać pod uwagę nie tylko fakt, że publiczność jest przyzwyczajona do klasycznej, tradycyjnej wersji dzieła, ale również to, że włączają się swoim przedstawieniem w pewną serię, która dla bardziej wyrobionych odbiorców stanowić będzie ważny punkt odniesienia

Balansować więc muszą między przyzwyczajeniem do określonego kształtu scenicznego a chęcią znalezienia pomysłu, dzięki któremu dzieło uzyska nową interpretację, pozwalającą wydobyć jego ukryte sensy lub też opowiedzieć nową, równoległą bądź konkurencyjną historię. Wolno przypuszczać, że reżyserka szczecińskiej "Traviaty" Gerlinde Pelkowski za punkt wyjścia dla swego przedstawienia przyjęła fakt, że w operowej praktyce niekiedy pomija się ostatnie kwestie opery, w których postaci sceniczne stwierdzają śmierć Violetty i wyrażają swą rozpacz. Niewątpliwie rozwiązanie takie samo w sobie jest dyskusyjne, rozbija bowiem konwencję melodramatu, a jedynym jego uzasadnieniem jest obawa, że finał zabrzmi kiczowato - melodramatycznie właśnie. Pelkowski jest świadoma tego niebezpieczeństwa i wspomniany zabieg służy jej do postawienia pytania o inną możliwość jego usprawiedliwienia. Stąd już blisko do stworzenia zasadniczej idei tego spektaklu, zgodnie z którą akcja rozgrywa się w wyobraźni bohaterki, w kręgu jej wspomnień i projekcji.

Pomysł ten jest czytelny od samego początku. Podczas orkiestrowego wstępu widzimy Violettę w szlafroku, siedzącą w niedbałej pozie na fotelu. Meble są w białych pokrowcach, żyrandol opuszczony do połowy. Za chwilę scena ożywi się wraz z przybyciem gości a przestrzeń odzyska swój właściwy charakter. Zanim to jednak nastąpi, piękni młodzieńcy w maskach wciągają Violettę w taniec, przekazując ją sobie z rąk do rąk jak nieco sztywną lalkę. Dziewczyna musi się temu poddać, widz zaś domyśla się, że owa sztywność sugeruje stan zdrowia bohaterki. Tak więc akcja rozegra się w jej umyśle, który przywoła wydarzenia i obrazy z przeszłości.

Najciekawszym jednak zabiegiem jest zmiana zakończenia. W warstwie słownej i muzycznej polega ona jedynie na pominięciu ostatnich słów Alfreda, Germonta, Anniny i Doktora. Pelkowski - podobnie jak autor Damy kameliowej - chce nas przekonać, że radosnego i bolesnego zarazem powrotu Alfreda nie było, że nie zdążył przybyć na czas. Za to w scenie bachanaliów powracają młodzieńcy z uwertury, którzy tym razem mają na twarzach maski śmierci. Rozpoczyna się agonia, którą symbolizuje deliryczny taniec w półmroku; w końcu Violetta upada, a Śmierć obsypuje ją kwiatami, które w II akcie ofiarował jej Alfred. Alfred i Germont pojawiają się wyłącznie w wyobraźni kurtyzany, są projekcją marzeń, którym nie dane było się spełnić. Violeta umiera samotnie, a postaci - jeszcze przed słowami "E strano!" znikają za przedstawiającymi je fotogramami.

Fotogramy są zresztą podstawowym elementem scenografii. W pierwszym akcie widzimy na nich Violettę w rozkwicie urody i młodości; w trzecim - jej postać jest przekreślona skrzyżowanymi czarnymi wstęgami. Pojawia się też obraz Alfreda, od ich pierwszego spotkania żywy w jej pamięci. Fotografia Giorgio Germonta z córką towarzyszy jego rozmowie z Violettą w akcie drugim; zniknie, zanim powróci Alfred, by treść owej rozmowy mogła pozostać tajemnicą.

I jeszcze jedna ważna zmiana w tym przedstawieniu, którą warto zauważyć. Akcja została przeniesiona w lata trzydzieste XX wieku; ta epoka coraz częściej powraca w niemieckich inscenizacjach operowych, symbolizując lepsze, szczęśliwsze czasy w przeszłości niezbyt odległej, a bardziej jednak rzeczywistej niż połowa wieku XIX. Dramat emocji jest tu jak najbardziej realny, poważny, a konwencje społeczne nadal stoją na drodze szczęścia Violetty i Alfreda.

Propozycja Gerlinde Pelkowski wydaje się nader przekonująca. Oczywiście, można dyskutować z rozmaitymi szczegółami: niepotrzebnym powrotem do normalnego oświetlenia po bachanaliach; pluszowym tygrysem, który nie jest niczym więcej jak tylko niezbyt gustownym elementem wyposażenia salonu; niewskazaniem przez Violettę kierunku, z którego ma nadejść Germont, by pocieszyć Alfreda; brakiem okna, przez które Annina może zobaczyć Doktora. Przedstawienie jest mimo to bardzo konsekwentne, zadowala sprawnie i dynamicznie zrealizowanymi scenami zbiorowymi (przyjęcie i zabawa karnawałowa), ciekawie acz oszczędnie ze względu na niewielkie wymiary sceny ułożonymi partiami baletowymi, precyzyjnie budowanymi interakcjami bohaterów.

W premierowym przedstawieniu zachwycającą, rzeczywiście młodą Violettą była piękna Jacquelyn Wagner. Jej sopran brzmi krystalicznie i udaje się jej zróżnicować trzy rodzaje głosu, jakich wymaga partia Violetty: koloratury są po mistrzowsku sprawne, a liryzm dorównuje dramatyzmowi. Amerykańskiej śpiewaczce partneruje koreański tenor Yosep Kang, który kreuje Alfreda również w Deutsche Oper w Berlinie. Wreszcie gruziński baryton Michael Bachtadze jest sprawnym, acz nieco sztywnym ojcem Germontem. Przyznam, że śpiewający tę rolę w trzecim przedstawieniu Markus Bruck (również solista Deutsche Oper, jeden z najlepszych Wolframów) porywa swoją kulturą wokalną i ciepłą barwą, a także oszczędnością aktorskich środków wyrazu. Ansamble są wyrównane, chór brzmi czysto i pełnie, a znacznie powiększona orkiestra prowadzona jest przez Martina Beazę de Rubio tak, że proporcje między nią a śpiewakami są nienaganne. Dodać trzeba, że w następnych, listopadowych przedstawieniach w głównych rolach wystąpią już polscy śpiewacy: Joanna Tylkowska i Justyna Reczeniedi (Violetta), Jacek Laszczkowski (Alfred) i Adam Kruszewski (Germont), a dyrygować będzie Wojciech Semerau-Siemianowski.

Traviata powróciła do Szczecina po dwudziestu latach. I jest to bardzo udana inauguracja nowej, tymczasowej przestrzeni Opery, którą jest hala przy ul. Energetyków. W tej nowoczesnej, funkcjonalnej i na szczęście dobrej akustycznie siedzibie teatr pozostanie na czas remontu generalnego zamkowej sceny.



Krzysztof Skwierczyński
Ruch Muzyczny
19 listopada 2011
Spektakle
Traviata