Von Bingen w kawałeczkach, czyli premiera w Teatrze Gdynia Główna

Słysząc „historia prawdziwa", "ostrzymy sobie zęby" na pogłebioną przemyśleniami opowieść, może nawet na przełomowe fakty i nowatorskie ujęcie.

 

Spektakl młodego, gdyńskiego Teatru Czarny Kwadrat wystawiony w Teatrze Gdynia Główna przedstawia historię świętej Hildegardy z Bingen. Niestety, z szumnie zapowiedzianej „historii prawdziwej" otrzymujemy zaledwie zalążek. Dla świętej Hildegardy, która dożyła 81 lat, będąc w XII wieku prawdziwą sławą i autorytetem zachodniego świata, dzieje przedstawione przez autorkę dramatu, Sandrę Szwarc, stanowić musiały jedynie epizod, a nawet ulotne wrażenie. Artyści Teatru Czarny Kwadrat zadali sobie trud wczucia się w psychikę średniowiecznej mniszki, która jako dziecko zostaje oddana do klasztoru na naukę. Szlachetne wydaje się takie współczujące spojrzenie, a i wybór ciekawego tematu z tak odległych czasów zasługuje na uwagę. Nie mogłam oprzeć się jednak wrażeniu, że Sandra Szwarc przedstawiła swoją wizję tamtej historii z punktu widzenia osoby młodej, i konsekwentnie Czarny Kwadrat swój przekaz skierował do zawężonego zbioru potencjalnych widzów.


Dzieciństwo i młodość Hildegardy – bo do tych etapów życia, moim zdaniem, ogranicza się ta autorska wizja – zostały pokazane jako wyjątkowo ciężki los kobiety zamkniętej w ciemnej celi, podporządkowanej zwierzchności. Sława, która stała się udziałem świętej, została zaś ukazana jako celebrycka popularność. Przy takim podejściu można było przygotować przedstawienie o dowolnej ludzkiej istocie zmęczonej życiem w hierarchicznym społeczeństwie lub o idolu w stylu ojca Rydzyka, który odbiera hołdy uwielbienia. W treści dramatu zabrakło tego, co łączyło oba aspekty: cech Hildegardy i tych wydarzeń z jej życia, które uzasadniały jej autentyczny autorytet w ówczesnym świecie. W „Von Bingen. Historia prawdziwa" mamy po prostu mniszkę, która, owszem, ma coś do przekazania, pięknie śpiewa i komponuje, jednak przez odbiorców nie jest rozumiana, sama zaś męczy się wśród oddających jej pokłony i trajkoczących: „tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak".


Słysząc „historia prawdziwa", "ostrzymy sobie zęby" na pogłebioną przemyśleniami opowieść, może nawet na przełomowe fakty i nowatorskie ujęcie. W tym przypadku, niestety, ogołocono nas ze złudzeń. Bohaterka zostaje zamknięta w celi na wzór celi więziennej, w pustelni wręcz. Biorąc pod uwagę charakter zakonu benedyktyńskiego, nastawionego na połączenie wiary z naukowym poznawaniem świata i pracą nad zachowaniem i rozpowszechnianiem zgromadzonej wiedzy, takie zamknięcie wydaje się sztampowym powieleniem wyobrażenia o mrokach średniowiecza. Hildegarda zostaje też zamknięta w ujęciu psychologiczno-socjologicznym. Rozumiem, że każde artystyczne ukazanie postaci jest ujęciem z jakiejś perspektywy, jednak dzieje mistyczki, naukowca, kompozytorki i organizatorki życia społeczności to temat, który takim ujęciem łatwo spłycić.
W całym spektaklu czuć jeszcze jedno zakleszczenie. Debiut literacki Sandry Szwarc i reżyserski Błażeja Tachasiuka wydaje się nieco utrudniony z powodu gabarytów teatru offowego. Przy takim historycznym materiale można było zaszaleć. Nie chodzi tu o środki, gdyż oczywiście przy skromnych zasobach materialnych, artyści zrobili bardzo dużo, i to utrzymując wysoki poziom (kostiumy, oprawa muzyczna, zagospodarowanie przestrzeni scenicznej). Chodzi o ograniczanie wyobraźni widza, prowadzonego znamymi tropami. Tachasiuk i Szwarc, posiadając doświadczenie aktorskie, potwierdzone nagrodami i wyróżnieniami, podeszli do tematu z punktu widzenia aktora. Można było odnieść wrażenie, że punktem wyjścia dla scenarzystki i reżysera było pytanie: co w tak małej sali można zagrać? Dobre i to, ale w tych artystach jest taka energia i taki potencjał, że czekam z niecierpliwością, aż wczesne owoce dojrzeją i otrzymamy historie prawdziwe. Wybór tak ciekawego tematu i bezpardonowość w podejściu do świętości, do kościelnej obyczajowości, daje nadzieję na więcej. Zwłaszcza, że reżysersko całość jest dobrze poprowadzona: żwawo, z poczuciem humoru, zrozumiale. Jest sporo młodzieńczej zgrywy oraz dopracowanego ruchu scenicznego. Karolina Gaffke pokazująca, jak przybrać poprawną modlitewną postawę i Jacek Panek w śpiewanym instruktażu z dobrze uchwyconą księżowska manierą intonacyjną to scena zasługująca na wyróżnienie. Średniowieczne motywy muzyczne zostały sensownie wkomponowane w spektakl, a Anna Ałaj potrafiła pięknym i czystym soulującym śpiewem sugestywnym wyrazić sprzeciw wobec nadmiaru ascezy. Małgorzata Polakowska i Piotr Rogalski, jako rodzice i jako zakonnice, stanowili zgrany duet, udanie oddający różnorodne emocje.


Ogólnie całość jest sprawnie zrealizowana, pozostawia jednak pewien niedosyt literacki i koncepcyjny.



Małgorzata Bierejszyk
Gazeta Świętojańska
3 kwietnia 2015