W Centrum Meyerholda

Szóste Spotkania Meyerholdowskie, które startowały w Centrum imienia Wsiewołoda Meyerholda w listopadzie a zakończą się 20 grudnia, tym razem poświęcone zostały nie tej czy innej personie ze świata reżyserii, a przedstawieniu kilku nazwisk reżyserskich nowego polskiego teatru

Dziś ten teatr jest jednym z najbardziej nieprzewidywalnych, śmiało eksperymentujący, napadający na mity własne, narodowe i nowe, europejskie.

Prezes Centrum Meyerholda Walery Fokin, będąc jeszcze studentem Wyższej Szkoły Teatralnej im. Borisa Szczukina, kształtował się, jako reżyser pod wpływem polskiego teatru: jego idolem był (i pozostaje) Jerzy Grotowski. Wielki reformator światowego teatru nawet przyjeżdżał w latach siedemdziesiątych do Moskwy, oglądał spektakl Fokina według Dostojewskiego i udzielał nauk młodym adeptom.

Być może od tamtej pory dla założyciela Centrum Meyerholda polska kultura teatralna - jest swego rodzaju Mekką. Stamtąd wieje wiatr przemian. Z sześciu uroczystości, odbywających się w Centrum Meyerholda ku czci współczesnej reżyserii dwukrotnie nagroda im. Meyerholda trafiała do rąk polskich reżyserów: w 2006 roku - Krzysztofa Warlikowskiego i w 2008 roku - Krystiana Lupy, a w tym zaś roku scena Centrum została oddana czterem przedstawieniom czterech reżyserów z różnych miast Polski. Instytut Mickiewicza pomógł zrealizować to przedsięwzięcie.

Spektakl "Niech żyje wojna!!!" próbowano przywieźć do Moskwy jeszcze w ubiegłym sezonie, w marcu 2011 roku na Festiwal Złota Maska w ramach programu "Polski teatr w Moskwie". Nie udało się to jednak z nader ciekawej przyczyny. Strona rosyjska zdecydowanie upierała się, aby do Moskwy przybył autor tekstu, demistyfikator (jak go nazywają polscy krytycy), dziennikarz, znany w Polsce ze swych lewicowych poglądów Paweł Demirski. Okazało się, że Demirski nie posiada paszportu, którego zresztą nie zamierza wyrabiać na znak protestu. W Centrum Meyerholda nie stawiano żadnych warunków, dlatego teatr z górniczego miasteczka Wałbrzycha, w którym reżyserka Monika Strzępka zrealizowała ten spektakl, mógł przyjechać do Moskwy.

Przedstawienie to rozprawia się ze wszystkimi kliszami historii Polski czasów przedwojennych i powojennych. Wydaje się, że twórcy spektaklu nie przypadkiem wybrali górnicze miasteczko. Pozostaje tylko domyślać się, jakie były tam reakcje widzów, którzy widzią na scenie dwóch zupełnie nagich mężczyzn. Jeden z nich gra Stanisława Mikołajczyka, polskiego działacza politycznego, premiera polskiego rządu na uchodźstwie w latach 1943-44. Nagi premier pije herbatę w towarzystwie jeszcze jednego nagiego najprawdopodobniej Polaka i ubranego Rosjanina, z gwiazdą "Bohatera ZSRR" na mundurze (być może Stalina?), Stalina, który uczynił Mikołajczyka pionkiem w politycznych rozgrywkach monstrów. U Demirskiego jest on komiczny, żałosny, marny. Kiedy nagi Mikołajczyk informuje ubranego wodza narodów, że Polacy dojdą do Berlina, sowiecki tyran wyniośle dopytuje: "A macie producentów Żydów?" Nagi Mikołajczyk w swojej mowie referuje nie plan działań, tylko scenariusz dla Hollywood.

Być może między retoryką polskiego polityka i następującą w spektaklu parodią słynnego polskiego serialu "Czterej pancerni i pies" jest jakaś wewnętrzna ideologiczna łączność. Jeden tkwi w mitologii. Inni tworzą mitologię o tym, jak czterej pancerni i jeden pies pokonali faszyzm.

W spektaklu jest nawet Szarik, którego gra starszy aktor. Szarika drażnią i przezywają "stalinowski pies", a on wyje, szczeka, warczy. Czy nie ten serial - jest właśnie farsą o wojnie, której to w formie groteski i farsy Demirski przeciwstawia swoje rozumienie wojny?

Zacząć należy choćby od tego, co to znaczyło być czołgistą w czasie II wojny światowej. To znaczyło rozgniatać gąsienicami żywe ciała, zamieniać ludzkie ciało w farsz. W spektaklu co chwila pojawiają się napisy, oznaczające te lub inne rzeczywiste wydarzenia historyczne z czasów wojny, za którymi idą wspomnienia nie o czterech czołgistach i psie, a o stratach w ludziach, o krwawej ludzkiej miazdze.

Demirski świadomie przeciwstawia cynizm wojny lśniącym beztroskim mydlanym scenom. Oto czterej pancerni w gościnie. Nakryty przez surową gospodynię skromny stół. Czterej pancerni powstrzymują się ze wszystkich sił i piją herbatę z filiżanek ze spodeczkami, jakby pozowali przed kamerami. Ale nadejdzie moment prawdy. Mimo wszystko zaciągają gospodynię do spiżarni i tam zgwałcą po kolei. Jeden z pancernych jest albo czarnoskóry, albo wiecznie umorusany sadzą, której nie może odmyć. Na dodatek gra go aktorka. To ostateczna drwina, akcent satyryczny, dodany przez reżyserkę: jeśli wierzycie w takie telewizyjne wersje wojny, to uwierzcie i w to.

Absurd, groteska, szydercza parodia kierują tym spektaklem, który mógł powstać tylko w naszych czasach jako znak totalnego oburzenia. Prawda nie tylko została utracona, ale też nie ma zapotrzebowania na przywrócenie tejże prawdy. Pozostaje protest, gorzki śmiech, wywracający na drugą stronę wszystko i wszystkich, żeby się ocknęli z pseudożycia.

Teatr z polskiego miasteczka Wałbrzycha tak formułuje swoje wezwanie: "Spektakl \'Niech żyje wojna!!!\' - to nasza próba złapania dystansu wobec polskich mitów historycznych i polityki państwa w stosunku do historii, tworzonej przez kolejnych polityków". Jednakże spektakl - to tylko szalona parodia. W finale nagle przebija się nuta beznadziejnej tęsknoty i smutku. Wnuk potrzebuje historii o medaliku - mówią aktorzy w spektaklu. Może on dlatego do ciebie nie przychodzi, że nie ma ani medalika, ani mitu? Tkwiąca w ludziach potrzeba mistyfikowania historii jest głęboka, dlatego niech żyje wieczna wojna z tą żywotną potrzebą.

Olga Gałachowa, RIA Nowosti, 02.12.2011

Olga Gałachowa, krytyczka teatralna, redaktorka naczelna gazety "Dom Aktora", specjalnie dla RIA Nowosti.

***

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za opinię autorki.



tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska
E-teatr
7 grudnia 2011