W gabinecie lingwistycznych osobliwości

Wydany po sześćdziesięciu ośmiu latach „Pegaz Dęba" Juliana Tuwima to prawdziwa literacka osobliwość. A i będący przede wszystkim wyraz szacunku oraz hołdu złożony erudycji mistrza. Ujęte w kształt klepsydry wyrazy tworzące niebywały zbiór eksponatów i okazów językowych, liczą bez mała blisko pięćdziesiąt desygnatów, ale autor zapowiada, że po nich są jeszcze setki. Te „fantasmagorie lingwistyczne" oraz im podobne, tworzą zarazem ogromną rodzinę wyrazów dziwnych i przedziwnych. I kojarzą się z ziarnami piasku, które też są nie do policzenia. A utworzona z nich klepsydra? Znak ponadczasowości? Przemijającego czasu, lecz powtarzającego się od nowa? Czyli – takie językowe perpetuum mobile.

Jak to się stało, że językowych osobliwości uzbierało się aż lub tylko na 400 stron, wyjaśnia sam Julian Tuwim. I jak każda opowieść, i ta ma swój początek. A zatem dowiadujemy się, że uciekając we wrześniu 1939 roku z Warszawy, poeta wtłoczył do walizki cały swój literacki dobytek, gromadzony przez bez mała ćwierć wieku i zakopał w ogrodzie. To, co po latach cudem ocalało, Tuwim z niezwykłą starannością zreanimował i wydał w formie książki. A przy okazji odsłonił swój wyjątkowy zmysł badacza, pasję do rozwiązywania wszelkich językowych udziwnień i zagadek. A także dociekliwość i cierpliwość w poszukiwaniu oraz w rozwiązywaniu zagadek językowych. Ba, gdyby tylko ograniczył się do języka polskiego! Ale gdzie tam! Julian Tuwim badając języki obce, odważnie zestawia je z polskim. Odbywa podróże w czasie i w przestrzeni. Jego odkrycia językowe sięgają czasów starożytnych. Czytelnik chwilami ma wrażenie, że chyba nie ma miejsca w lingwistyce, do którego autor by nie dotarł.

Ale nie koniec na tym. Julian Tuwim stworzył książkę, która prowokuje wręcz do rozpoczęcia własnych poszukiwań językowych osobliwości, zwłaszcza że niektóre opisywane przez niego zjawiska są choć w przybliżeniu znane i czytającemu. Taki na przykład rozdział otwierający to niezwykłe dzieło, zatytułowany „Rymy" wciąga od razu w swą otchłań. I od razu łapiemy się na tym, że rozpoznawanie rodzajów rymów na lekcjach języka polskiego to zaledwie miniaturowa sadzawka wobec bezkresnego morza „jednakowych lub podobnych układów brzmieniowych w zakończeniach wyrazów".

Co ciekawe, dobieranie rymów nie tylko spędzało sen z oczu poetom, ale także i przeciętnym obywatelom Europy. Towarzyskie zabawy uzupełniano „układaniem rymów" i spędzano nad nimi wiele wieczorów. Nie nudząc się przy tym absolutnie. Donosił o tym także w roku 1816 „Tygodnik Wileński". Ale rymy w historii poezji okazują się być i sprawcami prawdziwych tragedii. Otóż, w dawnych Indiach, król Bhodża napisał na ścianie domu kurtyzany połowę wiersza. Uzupełnił go i zrymował największy ówczesny poeta Kalidas. A że król obiecał nagrodę za tę sztuczkę, chciwa kurtyzana zabiła poetę i zakopała zwłoki. Oczywiście Bohdża, miłośnik wierszy, poznał od razu, kto dopisał resztę wiersza. Gdy dowiedział się, co się stało z Kalidasem, kazał odkopać zwłoki i w poczuciu twórczej solidarności oraz niewysłowionego smutku, spalił się razem z nimi na stosie...

I jak tu nie podążać za Tuwimem, kiedy w innym miejscu tak pisze o rymach. – „Ale są słowa stare panny i starzy kawalerowie, których żadne inne nie poprowadziło do ślubnego ołtarza sercem-kobiercem". W innym rozdziale rozprawia Tuwim o mnemotechnice. I tak uzasadnia jej pożyteczność. – „Miara, liczba i waga dźwięków najgłębiej wcinają się w tę gąbkę o niezmiernej chłonności, jaką jest pamięć. Dlatego mnemotechnika od wieków posługuje się formą wierszowaną". I tu przytacza przykłady liczne a ucieszne o wierszowaniu mnemotechnicznym. A także pisze i o tym, że te pedagogiczne rymowanki „szły w tysiące".

Albo taki „anagram", wynaleziony przez greckiego poetę Lykophrona. I z ogromnego plonu anagramicznego wybrał Tuwim co „efektowniejsze okazy". Jego zdaniem rektor kolegium w Lesznie, Daniel Jabłoński ułożył najciekawszy okaz anagramu. Z trzynastu liter „DOMUS LESCINIA", trzynastu scholarzy ułożyło pięć grup wyrazów. Anagram „I, SCANDE SOLIUM" (Idź, wstąp na tron) był proroczy dla obecnego na tym widowisku Stanisława Leszczyńskiego, który później został królem.

Bardzo ciekawie czyta się rozdział poświęcony maniakom dziwacznych form wersyfikacyjnych, którzy w pogoni za językowymi ekstrawagancjami przyjrzeli się bliżej wartościom liczbowym kilku literom alfabetu łacińskiego. I – 1; V – 5; X – 10, L – 5-; C – 100, D – 500, a M – 1000. Pokusa była tak wielka, że stworzyli „chronogramy, czyli chronostychy, zwane też eteostychami". Na przykład, na medalu wybitym na cześć króla Szwecji Gustawa Adolfa umieszczono napis: „ChrIstVs DVX ergo trIVMphans" . Po odpowiednim uszeregowaniu liter C,I,V, D,V X,I, V,M otrzymujemy: MDCXVVVII, które to znaki dają w sumie rok 1627, czyli rok zwycięstwa Gustawa pod Oliwą.

Interesujący jest rozdział „Traduttore – traditore", w którym to Julian Tuwim roprawia o wydawcach i tłumaczach. Zwłaszcza o tych drugich nie ma dobrego zdania, bezlitośnie rozprawiając się z tymi, którzy nie posiedli tej arcytrudnej sztuki. Z poczuciem humoru pisze, jakich umiejętności im brakuje i przytacza chybione polskie przekłady, posiłkując się jednocześnie tekstem oryginalnym. I tutaj pojawiają się teksty łacińskie, niemieckie, przekłady na francuski. Tłumaczenia określa autor jako „krainę pełną niebezpieczeństw" i na koniec przytacza dwie osobliwości. Pozytywne! Pierwszą jest Horacy przełożony na język kaszubski przez dr. Aleksandra Majkowskiego. Drugą - przekład noweli Prospera Merimee, której treść posłużyła jako libretto do opery „Carmen" Georga Bizeta. Przekład z języka francuskiego na ojczysty język Cyganki Carmen, ocenia autor jako „najwierniejszy i najartystyczniejszy" jakiego arcydzieło Merimeego mogło się doczekać.

Także i akrostychy, mylone czasami z chorobą skórną, doczekały się osobnego rozdziału. Tuwim, po wyjaśnieniu, na czym akrostych polega i czym się charakteryzuje, przystępuje natychmiast do przytaczania przykładów. Podróż rozpoczyna od czasów starożytnych, biegnie poprzez średniowieczną poezję religijną, zatrzymując się na dłużej przy Andrzeju Morsztynie. Poddaje analizie hiszpańskie pisemko „El piston" z roku 1865, poświęcone specjalnie akrostychom i wyławia z niego wiersz napisany na cześć Wiktora Hugo. Uwydatnione w nim sylaby tworzą zdanie oddające pisarzowi szacunek i chwałę.

Oczu nie można oderwać od wierszy-kobierców oraz od wierszy-obrazków. Pisarz nazywa je „jarmarczna budą wersyfikacyjną" i podejrzewa, że frekwencja będzie duża. I nie myli się. I jak sam zapewnia, zobaczymy, (a nie – przeczytamy) w tej budzie wiersze figuralne i tablicowe, „wyszywane" literami w rozmaite wzory jak na kanwie. Podpowiada i uczy, jak należy je odczytywać i składać litery w wyrazy, a wyrazy w zdania. A to zbieramy litery w wyrazy ukośnie, a to z lewej na prawą, a to znów pionowo i poziomo. W wierszach -obrazkach podziwiamy jak wyrazy tworzą sylwetki zwierząt, jak Apollinaire ułożył z liter Wieżę Eiffla i jak należy ją odczytać. Jest i choinka, gwiazda oraz ukryte w nich zdania.

Pegaz staje dęba w części książki poświęconej zjawisku naśladowania obcych języków. Po zacytowaniu anegdot z życia, po kilku refleksjach o charakterze społecznym, politycznym i psychologicznym, Tuwim przystępuje do konkretów. A te, jak i poprzednie oraz pozostałe zostały wybrane z wielką pieczołowitością, każdy z nich jest prawdziwym językowym przysmakiem. Te żarty dźwiękonaśladowcze mające na celu imitowanie czy parodiowanie języków obcych świadczą nie tylko o stopniu fantazji lingwistycznej ich autorów, ale także zdradzają stosunek emocjonalny do obcych nacji.

„Abecadło z pieca spadło" – to rozdział, w którym Julian Tuwim przytaczając z imienia i nazwiska co ciekawszych w swych fantazjach „alfabetomanów", rozprawia się z ich teoriami na temat poszukiwań pierwokształtu alfabetu. A szukano jego odzwierciedlenia w gwiazdozbiorach, a nawet i dowodzono, że to „nasi dawniejsi sąsiedzi Egipczanie" pierwotne pismo obrazowe zapożyczyli od Lechów – Polaków... I przechodzi Tuwim do przykładów. A wśród nich najzabawniejsza jest metoda zaczynania każdego rządku wiersza od kolejnej litery alfabetu.

Jest i etymologii oraz o przedstawicielach fabulizowania na temat rodowodu i dziejów słów. Dział to ciekawy i wczytać się w niego warto z dużym skupieniem. A po nim zmiana nastroju, bo kolejna rzecz o polskiej i nie tylko polskiej lingwistyce poświęcona jest „ćwierkologii". I kto wie, czy w tych zainteresowaniach Juliana Tuwima nie należy szukać rodowodu wierszyka o śpiewie ptasim, czyli „Ptasiego radia"! Cytaty i rozważania o werbalnym ujęciu głosu przez ornitofilów czyta się z ogromną ciekawością i przyjemnością. To niewiarygodne, ile istnieje wyrazów dźwiękonaśladowczych związanych z ptasim królestwem. A z nim związana przepiękna opowieść o słowiku!

A że książką zachwycać się można bez końca, to już na zakończenie o ostatnim rozdziale „Varia i inne wariactwa" – językowe – dopowiedzmy. Przykładem językowego szaleństwa i dziwactwa jest „wiersz ropaliczny". Jego nazwa pochodzi od greckiego słowa „rhopalon" czyli maczuga. Wiersz ten składa się ze słów o coraz większej ilości sylab i dlatego przyrównywany jest do kształtu maczugi. A taki doskonały „ropalikon" składa się dodatkowo tautogram oraz dwuwyrazowy pentametr. Niewiarygodne? By to sprawdzić, warto poznać „Pegaza, który dęba staje wobec lingwistyki". Zaufać stylowi opowieści Juliana Tuwima i razem z nim odbyć tę niezwykłą podróż językoznawczą. I doprawdy, nikt się w niej nie zagubi, bo mistrz objaśnia bardziej skomplikowane zjawiska prostym i zrozumiałym językiem. Jeśli do tego dodamy charakterystyczne dla niego poczucie humoru, raz to wyłaniającą się spomiędzy słów ironię, innym razem znów chęć podzielenia się z innymi tajemnicami języka, to „Pegaz Dęba" jest idealną książką, odsłaniającą przed czytelnikiem świat, którego być może dotąd nie miał okazji poznać do końca.

I jak zawsze, zachwyca i oprawa plastyczna, i niezwykle rzetelny warsztat redakcyjno-edytorski.



Ilona Słojewska
Dziennik Teatralny
8 listopada 2018
Portrety
Julian Tuwim