W kulturze uczestniczymy wszyscy
Przede wszystkim wyniki badań mówią o uczestnictwie w kulturze wysokiej, a nie o kulturze w ogóle.Sposoby, w jakie ludzie posługują się symbolami, są różne i trzeba do nich włączyć również pisanie blogów, chodzenie na koncerty Dody czy tworzenie ulicznego graffiti - a więc kulturę popularną. Inna sprawa, to ocena estetyczna tych działań. Z całą pewnością nie można powiedzieć, że jeżeli ktoś nie był w filharmonii, to nie uczestniczy w kulturze. W kulturze uczestniczymy wszyscy, tylko na różne sposoby.
Najbardziej znacząca jest rozbieżność między tym, co ludzie robią, a tym, co deklarują, że człowiek kulturalny robić powinien. Te różnice znajdujemy zresztą w większości tego rodzaju badań. Z czego to wynika? Po pierwsze, ze specyfiki systemu edukacji, któremu co prawda skutecznie udaje się nam wpoić, że trzeba chodzić do opery i czytać literaturę piękną, ale który jednocześnie nie potrafi uczniom dać do rąk jakichkolwiek narzędzi, które pomogłyby tę elitarną kulturę zrozumieć, docenić czy najzwyczajniej w świecie polubić. Nic dziwnego, że większości osób, które przeszły przez polską szkołę, uczestnictwo w kulturze wysokiej kojarzy się z przykrym obowiązkiem, który nijak się ma do ich życia. Wiem, że mam czytać klasyków - nie bardzo wiem, po co. Po drugie, nie można zapominać, że elity kultury wysokiej często świadomie izolują się od mas. To zresztą logiczne - kultura wysoka może istnieć tylko przez opozycję do jakiejś kultury niskiej, którą ostatnio w polskim dyskursie o kulturze uosabia Doda. Problem w tym, że wydaje się, iż wiele instytucji kultury wysokiej w Polsce dba tak samo mocno o przyciąganie pewnych odbiorców, jak o zniechęcanie innych - hermetycznym językiem, protekcjonalnością, ostentacyjnym uświęcaniem często przeciętnych propozycji.
Lamentując, że odbiorcy są niechętni kulturze wysokiej, warto zastanowić się, czy przypadkiem to kultura wysoka nie bywa zbyt często niechętna odbiorcom.
Autor jest socjologiem ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie
Mateusz Halawa
Gazeta Wyborcza
28 lipca 2007