W Nowym Jorku na recenzje czekam w barze naprzeciwko

Rozmowa z Januszem Głowackim, autorem „Kopciucha”. O tym, jak dramatopisarz robi karierę na światowych scenach.

Rz: Podoba się panu polski teatr? Janusz Głowacki: Jest zawalony publicystyką. Ze swojej strony staram się pisać sztuki teatralne, o rzeczach osobistych, które stają się uniwersalne. Muszą być żywe charaktery. Jeżeli ktoś kuleje, mówi inaczej od kogoś, kto jest wspaniale zbudowany. No, ale to jest sztuka, która wymiera. Jak się zostaje dramaturgiem znanym na świecie? Pojechałem na premierę „Kopciucha” do Londynu, gdzie zastał mnie stan wojenny. Ponieważ „Kopciuch” odniósł sukces w Londynie, próbowałem go wystawić w Nowym Jorku. Poszło bardzo dobrze, zaproponowano więc mi pieniądze za następne sztuki. Wszystkie w Ameryce napisałem na zamówienie teatru. Zawsze miałem wolną ręką w wyborze tematów. Tak powstało „Polowanie na karaluchy” dla sceny w Woodstock i „Antygona w Nowym Jorku” dla Arena Stage w Waszyngtonie. Ponieważ jako świeży emigrant potrzebowałem pieniędzy, żeby mieć z czego żyć, siłą rzeczy zrobiłem się dramaturgiem. Ale pisał pan już wcześniej. No pisałem, ale to Ameryka zrobiła ze mnie zawodowego dramaturga. Ponieważ wiedziałem, jak trudno jest wystawić sztukę w Nowym Jorku, więc się do tego przykładałem. Jak coś dobrze poszło w Nowym Jorku, sztuki zaczynali grać w Europie, a i w Tajpej czy Teheranie. Nowy Jork to baza, gdzie ludzie obserwują teatr. Jak tam jest dobrze, to w ogóle jest dobrze. Czy dużą przyjemność sprawiają tantiemy na koncie? Tantiem pilnują agenci, nie są złe, ale za to bardzo różne. To zależy od kraju i wielkości teatru. Off Broadway płaci nie tak znów dużo. Zupełnie nie za dużo. Za „Polowanie na karaluchy” dostałem jakieś 30 tys. dolarów. Ale że poszły dobrze, wzięło to 50 teatrów. Wtedy to już są pieniądze. Jak „Karaluchy” były grane w Mark Taper Forum, dużym teatrze w Los Angeles, dostawałem, o ile pamiętam, 8 tys. dolarów tygodniowo. W pewnym momencie sztukę kupuje wydawnictwo teatralne Samuel French i oni zajmują się eksploatacją. Do nich płyną pieniądze z wystawień, które przekazują agentowi. Dostaję czeki, ale nie wiem skąd. Sztuki, które odnoszą sukces, na ogół kupują do filmu. Niezależnie od tego, czy robią, czy nie – kupują. Większość moich sztuk została kupiona. Za „Polowanie na karaluchy” dostałem jakieś 75 tys. dolarów. Jeżeli film jest robiony – suma rośnie kilkakrotnie. Mnie nie kupowały wielkie studia, a dopiero one płacą gigantyczne pieniądze. Kupowanie sztuk to chyba forma blokowania konkurencji? Tak myślę. Na wszelki wypadek biorą, to są dla nich żadne pieniądze. Trzymają, sprawdzają, może ktoś zechce. Z „Czwartej siostry” teraz jakiś film się składa. Ale nie kontroluję tego, bo to zabiera dużo energii. A wyjdzie albo i nie. Najwięksi dramatopisarze, np. Arthur Miller, zawdzięczali bogactwo teatrowi czy filmowi? Millera naprawdę grano na całym świecie, wszędzie. Wiele rzeczy sprzedał studiom filmowym i zrobiono z tego parę świetnych filmów. Ale on też mi mówił, że ma kłopoty z wystawianiem w Nowym Jorku. A czy sama forma dramatyczna jest jeszcze dla pana ciekawa? To najokrutniejsza forma sztuki, która się sprawdza natychmiast. W Ameryce się nauczyłem, że dialog musi być tak dobry, jak tylko potrafię. Pisząc dla teatru, nie myślę, że resztę zrobią aktor i reżyser. Wiem, że muszę dać z siebie wszystko. W Nowym Jorku nie chodzę na premiery, za wiele mnie to kosztuje nerwów – czekanie na śmiech, kiedy nikt się nie śmieje, i na płacz, kiedy się śmieją. Wolę oszczędzić sobie tych bolesnych chwil. Czekam na recenzje w barze naprzeciwko. Pisze pan teraz dla teatru? Właściwie już skończyłem scenariusz filmowy o Jerzym Kosińskim. Jest tak napisany, że widzę coraz większe szanse na teatr. Niesłychane, jak mnie to wciągnęło i ile czasu zajęło, tak potwornie trudne jest pisanie o prawdziwej postaci – skomplikowanej, ciemnej. Już się scenariusz zrobił jak trzeba, tragiczny i zabawny, bardzo mi bliski. Posmotrim, co z tego wyjdzie.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
28 lutego 2008
Portrety
Janusz Głowacki