W piekle nie wolno mrugać

Teatr Bez Sceny zagrał spektakl, w którym nie ma drzwi - a raczej są - zamknięte. Bohaterowie: one i on, pozostawieni samym sobie na całą wieczność, materializują piekło. Nic nie zmusza ich do trwania w roli katów, a jednak inaczej nie potrafią - choć nieżywi, są ludźmi, zło wpisane jest w ich naturę

Andrzej Dopierała: aktor, reżyser i jednocześnie scenograf przedstawienia dokonał rzeczy niezwykłej. Udało mu się stworzyć sytuację dogłębnie egzystencjalną i dogłębnie absurdalną – i to już od pierwszych minut trwania spektaklu. Widza wita wyświetlany, krótki film (przygotowany przez Jarosława Stypę) – a na nim obrazy (dosłownie i w przenośni) rodem z piekła. Kiedy wreszcie filmowy, przerażony mężczyzna wpada do pokoju urządzonego w stylu biedermeier na ekranie pojawia się twarz jego przewodnika (choć to jednocześnie jego twarz) po piekielnej rezydencji, z której nie ma ucieczki. Jest coś niepokojącego w projektowanym wizerunku: kelner nie mruga, choć sfatygowane oczy łzawią. Powieki, gdy opadają, pozwalają choć na chwilę odciąć się od świata, uspokoić się – w piekle nie ma miejsca na takie luksusy. Trzeba potępiać (się) z otwartymi oczami...

Razem z granym przez Andrzeja Dopierałę Garcinem w pokoju odbywają swoją karę także dwie kobiety: Inez (Iwona Fornalczyk) oraz Stella (Jadwiga Wianecka). Trójka usilnie stara się odnaleźć sens w owym doborze, jednak bezskutecznie. Gdy wyjawiają sobie wreszcie swoje winy (Stella to nieczuła dzieciobójczyni i uwodzicielka, Inez – cyniczna i okrutna kobieta, z rozmysłem doprowadzająca najbliższych do rozpaczy, Garcin – wyniszczający psychicznie swą żonę, z alkoholową przeszłością i jeszcze bardziej godnym potępienia brakiem jakichkolwiek zasad), okazuje się, że nie łączy ich wiele. No – może tylko tyle, że wszyscy byli kiedyś ludźmi, podporządkowywali sobie otoczenie, trwonili siły na pielęgnowanie swoich wad, znajdując w tym dziwne, jakże bardzo ludzkie upodobanie. Nic dziwnego, że piekło dla białych mieszczan urządzone zostało w stylu biedermeier: Biedermeier, bohater wierszy „Biedermaiers Liederlust”, autorstwa Ludwiga Eichrodta był człowiekiem ciasnym i ograniczonym. Dlatego być może rzeczywiście wieczne, wspólne potępienie Stelli, Inez i Garcin jest przypadkowe – piekło to inni, niezależnie od tego, kim są.

Scenografia przygotowana przez Dopierałę jest biedermeierowska oczywiście symbolicznie. Pokój zajmują trzy białe pufy, doskonale miękkie i wygodne. Jedyny w pomieszczeniu stoliczek, znajdujący się w nim zresztą tylko po to, by było na czym położyć nóż do papieru, potencjalną broń, także z owych puf jest ułożony. Co to za pomysł, aby piekło było miękkie i komfortowe?

Ano – może i pomysł nienowy, ale za to niezwykle skuteczny. Nie tylko o ilustrację poprzez kontrast idzie, nie tylko o dowodzenie przez negację. Podobnie, jak jedno z najważniejszych zadań dobra polega na wskazywaniu tego, co nie jest dobre – a więc jest złem, tak piękno, wygoda, biel zastosowane w przedstawieniu grają, by pokazać swoje przeciwieństwo, które bez takiej antytezy w ogóle nie może zaistnieć. Sytuacja to zresztą o tyle szczęśliwa, że  Iwona Fornalczyk czaruje swą grą przez całe przedstawienie: czy postać przez nią stwarzana jest tak zdystansowana, czy cyniczna, jest lesbijką, czy może po prostu nienawidzi mężczyzn, brzydzi się rozpustą, czy sama jej patronuje?... Inez to charakter wyjęty niemal wprost z niedokończonego nigdy filmu Henri-Georges\'a Clouzota „L\'enfer”. To, co piękne i zmysłowe, otrzymuje iście diabelski wydźwięk. Iwona Fornalczyk doskonale przygotowała się do roli: jej bohaterka jest fascynująca, przerażająca, silna i słaba jednocześnie, operuje radykalnością w sposób tak przemyślany, że potrafi uwieść, zniesmaczyć i zawstydzić w tej samej chwili.

Czy pobyt w biedermeierowskim pokoju, z którego nie można wyjść Stelli, Inez i Garcina to rzeczywiście przypadek? Oni sami są przekonani, że nie, że wszystko zostało zaplanowane, przemyślane, że nie tylko ich dobór, ale samo urządzenie pomieszczenia, także kolorystyczne to zakrojona na szeroką skalę tortura. Nie mogą spojrzeć na swą własną twarz (w pokoju nie ma luster), patrzą więc na innych, wyszukując ich słabe strony i bolesne miejsca. Inez powie Garcinowi, że ma twarz kata. I istotnie – wszyscy stają się dla siebie nawzajem oprawcami. W tym bestialstwie jest jednak jeszcze inna metoda, wyeksplikowana wprost ręką Mirona Białoszewskiego: bo choć „Ze wszystkich znajomych twarzy / najmniej pamiętam własną”, to właśnie fakt bycia obserwowanym potwierdza moje istnienie – przecież skoro „Patrzą na mnie, / więc pewnie mam twarz” (M. Białoszewski „Autoportret odczuwalny”). Jakże podobnie dzieje się w tekście Jeana Paula Sartre\'a – dopóki postaci myślą o pozostałych, nawet z najbardziej złowrogim zamiarem, dopóty przyznają im prawo istnienia. Zresztą... dokładnie to samo czynią widzowie, obserwujący wydarzenia rozgrywające się przy zamkniętych drzwiach. Wszyscy jesteśmy katami, bo wszyscy jesteśmy ludźmi – śmieje się w twarz publiczności koncept dramatyczny. Okrucieństwo wymierzone w drugą osobę to nie tylko uniwersalium, to najprawdziwsza ontologia egzystencjalna. Przecież właśnie dlatego w piekle nie wolno mrugać.

Spektakl „Przy drzwiach zamkniętych” Teatru Bez Sceny to spotkanie niezwykle udane, przemyślane, operujące prostotą środków wyrazu i jednocześnie z wielkim wyczuciem wykorzystujące możliwości dramatu Sartre\'a. To jeden z tych zamkniętych pokojów, z których nie chce się wychodzić.



Anna Gębala
Dziennik Teatralny Katowice
16 czerwca 2011
Portrety
Zbigniew Kopalko