W rękach faszystów

Co mają wspólnego włoscy faszyści z parą najsłynniejszych kochanków w historii? Jacek Głomb z Teatrem im. Modrzejewskiej w Legnicy dramat "Romeo i Julia" odczytał bardzo oryginalnie. Akcję przeniósł w czasy kiełkującego we Włoszech faszyzmu

Spektakl "Kochankowie z Werony", przygotowany przez zespół z Legnicy, pokazany został premierowo w dawnej zajezdni tramwajowej na Dolnym Mieście z okazji 447 urodzin Williama Szekspira. Równolegle przygotowywano go w Legnicy i Gdańsku. W roli statystów wzięło w nim udział 14 mieszkańców Dolnego Miasta.

Reżyser Jacek Głomb wspólnie z autorem scenariusza, Krzysztofem Kopką z dramatu Szekspira ocalili podstawową nić fabularną, rezygnując z niemal wszystkich wątków pobocznych, a wypowiadane ze sceny słowa ograniczyli do niezbędnego minimum. Więcej wydarza się w gestach i zachowaniu bohaterów, którzy swobodnie poruszają się w wymownej scenografii Małgorzaty Bulandy, przenoszącej akcję w lata 20-te minionego wieku, do typowego włoskiego miasteczka, z charakterystycznymi niskimi włoskimi okiennicami, wywieszonym gdzie się da praniem i licznymi dewocjonaliami.

W tym bogoojczyźnianym środowisku oglądamy przekrój społeczny ówczesnych Włoch, od możnych (księżna), przez bogatych mieszczan (Capuletti, Montecchi), po zwykłych ludzi (Tybald). Ginie gdzieś prawdopodobieństwo, nie ma też konsekwencji dramaturgicznej. Niektórzy bohaterowie poddani zostają odważnej reinterpretacji.

Sama Julia (Magda Skiba) nie przypomina zwiewnej, eterycznej kochanki Romea, utrwalonej na setkach malowideł. Poznajemy ją jako zbuntowaną, kompletnie pozbawioną seksapilu nastolatkę. Głomb podkreśla to podczas balu u Capulettich, przebierając ją za mężczyznę. Inaczej Romeo (Robert Cieluch). Ten pozbawiony wyrazu i męskości chłopak na balu występuje w damskich ciuszkach. Na tym właściwie kończą się pomysły reżyserskie na parę szekspirowskich kochanków. Romeo i Julia po chwili wracają do tradycyjnych ról, ale bardzo mocno okrojony tekst wymusza gigantyczne uproszczenia także w psychologii postaci, ze szkodą dla obojga. Ich miłość jest papierowa.

Najciekawszą postacią "Kochanków z Werony" jest jednak Parys (Paweł Palcat) - adorator Julii, kupujący właściwie dziewczynę od Capulettiego, kreowanego na tyrana i despotę. Parys to wyrachowany, zimny drań (dopisaną mu przez Kopkę w scenariuszu kochankę Violę traktuje jak śmiecia), nieprzypadkowo paradujący w czarnej koszuli, w obliczu śmierci Julii głęboko rozpacza, co kompletnie przeczy wcześniejszemu i późniejszemu jego postępowaniu. To zresztą jedna z licznych reżyserskich niekonsekwencji - Romeo w czasie wygnania z Werony znajduje pocieszenie w ramionach swojej byłej kochanki, Rosaliny. Dlaczego? Bo spektakl nie jest tragedią romantyczną a przeżartym złem tego świata dramatem budowy faszystowskich Włoch, z towarzyszącym temu upadkiem moralności.

Tylko czemu w momentach dramatycznych aktorzy popadają w straszliwy patos? Krzyki nad grobami zmarłych są manierycznie przerysowane, wręcz groteskowe. Z kolei w zakończeniu, gdy dwoje bohaterów ginie od strzału w głowę, bardzo dosłowne przedstawiony zostaje nowy, faszystowski porządek świata (również w formie projekcji filmowej). Staje się on jednak nieznośną karykaturą samego siebie, bowiem został sztucznie przyszyty do właściwej tkanki spektaklu, czyli intrygi szekspirowskiej.

Bardzo ciekawy zamysł uaktualnienia tekstu Szekspira i wpisania go w nurt wczesnego stadium faszyzmu, okazał się pomysłem tyle odważnym, co ryzykownym. Brakuje konsekwencji, momentów wstrzymania akcji, które - jak przekomarzanie się tytułowych bohaterów, który ptak właśnie śpiewa - ożywiłby senną atmosferę spektaklu.

Nie sposób odmówić reżyserowi autorskiej próby interpretacji sztuki Szekspira. Tyle, że do opowiedzenia o faszyzmie znacznie lepiej nadają się inne teksty stratfordczyka - np. "Makbet", "Król Lear", "Miarka za miarkę". Wpisanie tragedii dwojga kochanków w tragedię narodową wydaje się przesadą. Poprawne aktorsko, odważne przestawienie "Kochanków z Werony" z tak dalece posuniętą trawestacją mitu romantycznych kochanków zwyczajnie sobie nie radzi.



Łukasz Rudziński
trojmiasto.pl
18 maja 2011