W teatrze powinna być silna, ortodoksyjna, awangarda, która niczym się nie przejmuje

- Wymyślona przeze mnie i realizowana wraz ze stałym zespołem realizatorów koncepcja musicalu, który jest pomiędzy Broadwayem a operą i operetką, powoli zużywa się. Pewnie będę realizować jeszcze musicale, ale czuję, a właściwie czujemy wszyscy w zespole, że zbliża się czas odrzucenia. To, co kiedyś było nowe, świeże, nęcące, już takim być przestaje - mówi reżyser Wojciech Kościelniak.

Rozmowa z reżyserem najnowszej produkcji Teatru Wybrzeże pt. "Czyż nie dobija się koni?".

Piotr Wyszomirski: Co słychać na "trzeciej drodze"?

Wojciech Kościelniak: Zmiany, zmiany, zmiany (uśmiech). Wymyślona przeze mnie i realizowana wraz ze stałym zespołem realizatorów koncepcja musicalu, który jest pomiędzy Broadwayem a operą i operetką, powoli zużywa się. Pewnie będę realizować jeszcze musicale, ale czuję, a właściwie czujemy wszyscy w zespole, że zbliża się czas odrzucenia. To, co kiedyś było nowe, świeże, nęcące, już takim być przestaje. Żeby się rozwijać, powinienem to odrzucić, choćby dla samego odrzucenia i artystycznych konsekwencji takiej zmiany.

Stąd wysyp propozycji z teatru dramatycznego?

- One przyszły wcześniej, niezależnie od procesu, jaki się we mnie dokonuje. Ale przyszły w bardzo dobrym momencie (uśmiech). Teatr dramatyczny to inny język, inna narracja, inny świat. Dla mnie - nowy. Muzyka i tempo narracji musicalowej są tak dynamiczne, że często trzeba rezygnować z psychologii. Forma odczłowiecza.

Kościelniak ewoluuje (uśmiech)?

- Chciałbym (uśmiech). Nie mam nic przeciwko temu, jeśli tak to ktoś ujmie. Tak, chcę ewoluować, chcę się rozwijać, bez tego będę stać w miejscu.

Dlaczego dziś "Czyż nie dobija się koni?". Przecież PKB ciągle nam rośnie, wręcz galopuje, jest super a pan tutaj o kryzysie. Chce pan nam popsuć atmosferę, panie reżyserze?

- To tylko pozornie jest o kryzysie. Tak naprawdę jest to sztuka o tym, że młodzi ludzie nie mają perspektyw. Wyrastają w świecie, który jest wrogi. Książka McCoya odnosi się do czasów Wielkiego Kryzysu, film Sydneya Pollacka do wyścigu szczurów a nasza opowieść koncentruje się na wykluczeniu młodych ludzi. Dzisiaj młodzi ludzie z frustracji nie popełniają samobójstw, idą zabijać innych. Jadą na Ukrainę, by walczyć po tej czy tamtej stronie, walczą po stronie ISIS czy stają się narodowcami. Jest we mnie głęboki sprzeciw, nie godzę się z tym światem przepełnionym nienawiścią.

To jest opowieść o wrażliwym chłopaku, który na skutek tego, że świat go odrzucił, staje się mordercą. To jest opowieść o ludziach, którzy idą do swojej ziemi obiecanej, taniec jest obietnicą spełnienia marzenia w postaci wygrania tysiąca dolarów, dostrzeżenia przez reżyserów, producentów, dzięki czemu zrobią karierę. Bardzo to przypomina tę podróż ludów południowych do Europy po lepsze życie. Spójna, rozbudowana metafora tańca i życia.

Nie wstydzi się pan uczestnictwa w manifestacjach KODu...

- Oczywiście, że nie...

Czy dostrzegł pan coś na marszach i manifestacjach, co później wykorzystał w sztuce?

- Na marszach KOD-u są również wykluczeni, młodzi ludzie. Przez inny system. Nie chcę dokonywać takich łatwych podziałów w moim spektaklu, to by zawężało problem, kastrowało. Powieść McCoya, na motywach której robimy ten spektakl, jest piętrową metaforą, w której można znaleźć bardzo wiele. Zachęcam do poszukiwań (uśmiech).

Kiedyś miał pan propozycje od Marka Weissa. Podobno Maciej Korwin nie wyraził się entuzjastycznie o takim projekcie i do realizacji nie doszło...

- Nie było zakazu, nie musiałem się wykazywać lojalnością. Po prostu pierwsze rozmowy nie wyszły i do realizacji nie doszło.

Ale jest pan otwarty na operę?

- Tak, oczywiście. Nawet coś się kroi, ale na razie to bardzo wstępna faza. Być może coś zrobię w Bydgoszczy, bardzo, bardzo wstępnie rozmawiamy z Operą Novą.

Właściwie nie sięga pan już po gotowe dramaty muzyczne. Sięga pan najczęściej po beletrystykę i adaptuje pan na scenę. Dlaczego?

- Przede wszystkim dlatego, że można to zrobić od nowa, po swojemu. Poza tym najczęściej jestem zapraszany do realizacji prapremier. Choćby kolejna realizacji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, czyli "Solaris"...

Drugi Lem w krótkim czasie.

- Tak, ale "Cyberiada" była na wesoło, "Solaris" będzie na serio.

Będzie tak nudno jak w filmie Soderbergha z G. Clooneyem?

- Mam nadzieję, że nie (uśmiech). Przy "Chłopach" też ktoś się zapytał, czy będzie tak nudno jak podczas czytania. Film Soderbergha miał słabości narracyjne i prawie w ogóle nie było w nim oceanu myślącego. "Solaris" bez oceanu zmienia zbyt wiele.

Jaki jest dzisiaj teatr muzyczny w Polsce? Na przykład w odniesieniu do Zachodu?

- Za mało oglądam, by wypowiadać się autorytatywnie, ale z pewnością trochę ścigamy się na technologię z Zachodem. To dla mnie nieciekawa droga. Czuję, że nie mamy szans nie tylko z Broadwayem, ale nawet z Berlinem. Powinniśmy stawiać na pomysłowość, dramatyczność - w tym jesteśmy mocni.

Od lat pracuje pan ze studentami i bardzo sobie ceni tę formę pracy. Jacy są studenci dzisiaj? Zmieniają się? Jak?

- Wiele zależy od energii grupy, wiele zależy od osób, które mają wpływ na zbiorowość. Mówiąc krótko - albo jest chemia, albo toksyna. Ale generalnie studenci są śmielsi. Choćby nagość - kiedyś była problemem dla wielu, dziś właściwie ten problem nie występuje. Dzisiejsi studenci są coraz lepiej przygotowani, radykalni, odważni. Wielokrotnie to ja się od nich muszę uczyć, a nie oni ode mnie. Studenci to był zawsze bardzo dobry handel wymienny dla mnie.

Czy we współczesnej Polsce artysta powinien opowiadać się za partią polityczną czy za wartościami, szczególnie, gdy są zagrożone?

- Jestem za normalnością. Jeśli jakiś artysta chce manifestować poparcie dla jakiejś partii - proszę bardzo, ja raczej tego nie robię. Manifestuję w obronie wartości. KOD nie jest dla mnie partią, mój udział w manifestacjach to wyrażenie sprzeciwu wobec łamania konstytucji. I oczywiście jeśli wcześniej Platforma też łamała konstytucję, to powinna ponieść za to karę. Ale nie zgadzam się z tym, by jedno łamanie prawa sankcjonowało drugie. Żyjemy w bardzo niebezpiecznej rzeczywistości, precedensy, których jesteśmy świadkami, budzą we mnie zagrożenie i lęk, że wolne wybory już za nami. Próby łamania konstytucji, inwigilacja oraz inne ograniczenia wolności powodują, że jako obywatel czuję się coraz bardziej bezradny i mam wrażenie, że pod przykrywkami demokratycznych instytucji powstają nowe, które mogą nie mieć z demokracją nic wspólnego. Oby tak nie było, ale zagrożenie rośnie.

I nie chodzi mi o to, by władza się zmieniła w tej chwili, bo jest w rękach tych, którzy wygrali wybory. Nie zgadzam się z tą władzą w różnych sprawach, ale rządzący mają prawo mieć swoje poglądy i wprowadzać je w życie, bo po prostu wygrali wybory. Ale gdy nie ma Trybunału Konstytucyjnego, to robi się niebezpiecznie.

A nie uważa pan, że jesteśmy po prostu przedmiotem gry w rękach masters of puppets?

- Oczywiście, że jesteśmy. Ale nie oznacza to, że nie powinniśmy manifestować. Mam wrażenie, że obecni władcy naoglądali się za dużo serialu "House of cards". Nie zgadzam się z postawą kościoła, który w bardzo dużym stopniu opowiedział się za jedną ze stron sceny politycznej. Wychowałem się w kościele, który obalił komunizm. To był kościół postępowy w moim rozumieniu i jest mi strasznie przykro patrzeć na kościół, który nie reaguje na przejawy straszliwej brutalności, która ze strony kościoła płynie, manipulacji i takiej wprost - propagandy politycznej. To nie powinno się dziać.

W teatrze powinna być silna, ortodoksyjna, awangarda, która niczym się nie przejmuje. Która mówi: "Tylko my, artyści", która będzie bezkompromisowo realizować to, co zamierzyła. Uwielbiam taki teatr, z wielką pasją patrzę na bezkompromisowych, polskich artystów, których bardzo cenię. Uprawiam trochę inny gatunek, ale nie wyobrażam sobie, że można zabrać artystom prawo do bezkompromisowych wypowiedzi. Oczywiście są także potrzebne teatr środka i teatr rozrywkowy, ale te gatunki nie są zagrożone.

Wracając do "trzeciej drogi" - nie deprecjonowałbym tak tej wypowiedzi. Przecież operując bardziej przystępnym językiem, może pan powiedzieć więcej, dotrzeć do szerszej grupy odbiorców, nie rezygnując z wartości artystycznych.

- Nie wiem, czy można powiedzieć więcej, trzeba mówić inaczej. W teatrze muzycznym najważniejszy jest rytm, teatr dramatyczny wypowiada się innym językiem.

Który z pana musicali ma szansę, aby żył także "poza Kościelniakiem"? Mam na myśli pańskie libretta, opatentowanie ich wzorem wielkich agencji broadwayowskich i londyńskich.

- Nie myślałem o tym. Musiałaby za tym stać cała maszyneria. Prawa do spektakli ma zawsze teatr, bo bezpowrotnie sprzedaję prawa do swoich spektakli. Musi chyba nastąpić zmiana pokoleniowa, aby ktoś się mógł tym zająć, ja jestem stale aktywny i po prostu nie mam na to czasu.

Jakie jest pana zdanie na temat działań reżyserów, którzy zabraniają wystawiać swoje spektakle, kiedy obrażą się na teatr albo palą scenografię?

- Teatr jest instytucją publiczną i dlatego powinien grać spektakle za pieniądze publiczne.

Mamy dzisiaj szansę na podbicie rynku światowego z naszymi musicalami?

- Ja nie myślę w ogóle o Broadwayu. To nie jest miejsce, w którym chciałbym koniecznie być. Mam wielką radość z pracy w Polsce.

Jakie ma pan plany zagraniczne? Kiedyś miał pan pracować w Rosji.

- W Jekaterynburgu, ale wybuchł konflikt na Ukrainie i kontakty się całkowicie urwały. Obecnie, wszystko na to wskazuje, że dojdzie do współpracy ze słowackim teatrem w Nitrze z możliwościami technicznymi porównywalnymi do wrocławskiego Capitolu.

Pańska ekipa staje się międzypokoleniowa. Doszedł do was Eliasz.

- Tak, doszedł syn Damiana Styrny, Eliasz. Może moja córka zacznie studiować aktorstwo, chociaż na to się nie zanosi.

Najbliższe plany?

- Wspomniany już "Solaris" w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Jesienią tego roku musical o Janie Pawle II na Słowacji - nie na kolanach, ale i pewnie też nie obrazoburczo. Na Słowacji dlatego, że ma to być musical z możliwością zadawania pytań, a nie tak jak w Polsce, gdzie nie można zadawać pytań. Potem, po długiej przerwie na staranne przygotowania, "Wiedźmin" w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Następnie Opera Nova w Bydgoszczy i spektakl we wrocławskim Capitolu - tytuły jeszcze nieustalone.

Czym są dla pana te najważniejsze dla chrześcijan święta?

- Przede wszystkim spotkaniem z rodziną. Mam wielką wspaniałą rodzinę, z którą spotykam się co 2-3 tygodnie przy różnych okazjach, których jest sporo. To także spotkanie z polską tradycją, którą kocham, uwielbiam i szanuję. Nie jestem człowiekiem wierzącym, tak więc bezpośredniego wymiaru religijnego te święta dla mnie nie mają, tak jak dla większości Polaków. Uważam te święta za wspaniałe i chętnie je świętuję, ale po swojemu.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
2 kwietnia 2016