Wagner w Szczecinie

Nieomal do początku lat czterdziestych XX wieku istniał i działał z powodzeniem w Szczecinie teatr operowy - klasycystyczny budynek usytuowany był malowniczo na niewielkim wzniesieniu. Tuż po roku 1945 można było jeszcze oglądać jego wyniosłą bryłę, jako że w trakcie działań wojennych częściowemu zniszczeniu uległo jedynie wnętrze; całość niewielkim kosztem dałoby się może odrestaurować. Niestety - gdzieś na wysokich szczeblach zapadły inne decyzje i w ramach likwidacji pozostałości germańskiej kultury na tzw. Ziemiach Odzyskanych gmach szczecińskiego teatru rozebrano. Dzisiaj pewnie niejeden tego żałuje.

Przypominam te fakty między innymi dlatego, że w repertuarze owego teatru niepoślednią rolę odgrywały z pewnością opery i dramaty muzyczne Richarda Wagnera. Po roku 1945 żaden z kolejnych dyrektorów teatru operowego na zamku Książąt Pomorskich nie zaryzykował wystawienia któregokolwiek dzieła mistrza z Bayreuth, jeśli nie liczyć półscenicznego wykonania Holendra Tułacza w roku 2006. Trzeba było czekać aż na finał Roku Wagnerowskiego.

Wybór "Lohengrina" nie dziwi - to bodajże najczęściej wystawiany na scenach świata utwór Wagnera, który cieszy się też szczególną sympatią miłośników opery. Warto może wspomnieć, że wielki Jan Reszke na swój jedyny występ w Warszawie (maj 1893) wybrał właśnie rolę Lohengrina. Operę tę wystawiono także w lutym 1956 roku w Warszawie jako pierwsze dzieło Wagnera goszczące na polskiej scenie po II wojnie światowej; było to nota bene znakomite przedstawienie, pięknie zainscenizowane przez Wiktora Bregy, pod mistrzowską batutą Mieczysława Mierzejewskiego i z koncertową obsadą sofistów: młoda podówczas Maria Fołtyn, Wacław Domieniecki, Jadwiga Kłosówna, Albin Fechner i Kazimierz Poreda. Ech, łza się w oku kręci.

Szczecińskie przedstawienie "Lohengrina" przygotowano w koprodukcji z niemieckim Teatrem Pomorza Przedniego (Theater Vorpommern), zarządzającym na co dzień scenami w Stralsundzie, Greifswaldzie i na wyspie Uznam, co zapewniło mu dobrą orkiestrę oraz znającego się na rzeczy dyrygenta w osobie Golo Berga, a po części także co lepszych solistów. Żałować należy, że trzeba było realizować je w czasie, kiedy właściwa siedziba Opery na Zamku znalazła się w stanie gruntownego remontu (ma on potrwać do początku następnego sezonu) i operę Wagnera trzeba było wystawić w nienajlepiej do tego przystosowanej zastępczej sali przy ulicy Energetyków, ze sceną całkiem niemal pozbawioną technicznego zaplecza, z bardzo płytkim kanałem orkiestrowym. Choć zapewne i w znacznie lepszych warunkach inscenizacja Dirka Lóschnera okazałaby się tym elementem spektaklu, który budzi najwięcej wątpliwości i zastrzeżeń.

Czy warto bowiem przenosić całą historię w lata trzydzieste ubiegłego wieku i okres rodzącego się faszyzmu (stąd zapewne w przebiegu akcji mocne akcentowanie fraz o przewagach niemieckiego oręża i misji szerzenia niemieckiej kultury w "barbarzyńskich krajach"), skoro czas i miejsce akcji są w libretcie Lohengrina określone, a występujący tu król Henryk Ptasznik był postacią autentyczną, działającą w X wieku naszej ery? Inna sprawa, że niektóre rozwiązania reżysera - jak choćby pierwsze pojawienie się tytułowego bohatera - były ciekawe i godne uznania, a podkreślenie jego pochodzenia "z innego świata" poprzez przedstawienie go jako japońskiego samuraja (aby to tym bardziej uwiarygodnić, znaleziono nawet dla tej roli wykonawcę z Dalekiego Wschodu!) było pomysłem tyleż oryginalnym, co frapującym. Skąd natomiast w tej historii wziął się niemy Pierrot, czyli postać z commedia deli'arie i czemu miałyby służyć jego działania wprowadzające przecież obcy tu element groteski - to już doprawdy trudno pojąć.

Pozostaje jednak wspaniała muzyka, za wykonanie której wielu uczestnikom spektaklu należą się pochwały. Wspominałem już o zaletach orkiestry; pięknie śpiewały połączone chóry obu teatrów, przygotowane przez Annę Toller. Wśród solistów prym zaś wiedli: obdarzona ślicznym sopranem Anette Gerhardt (nieszczęśliwa Elza z Brabantu) oraz imponujący potężnym barytonem Thomas Rettensteiner (oskarżający ją niesprawiedliwie hrabia Telramund). Koreański tenor Junghwan Choi (Lohengrin) ma bardzo ładny głos, tyle że zbyt delikatny jak na tę nie pozbawioną bohaterskich momentów partię. Ciekawie brzmiał także nieco matowy bas Tye Maurice'a Thomasa (król Henryk). Szkoda, że przewidziano zaledwie dwa przedstawienia w Szczecinie, choć i tak dostarczyły one widzom sporo wrażeń, przypominając zarazem twórczość wielkiego kompozytora w 200-lecie jego urodzin i 130-lecie śmierci - i to jest chyba najważniejsze.



Józef Kański
Ruch Muzyczny
30 stycznia 2014
Spektakle
Lohengrin