Wanitatywna woltyżerka

Od ciemnej przestrzeni sceny odcina się antyseptyczna biel sprzętów: wanny i rozpostartego nad nią prostokątnego pasa tkaniny, szafek nocnych, łóżka. W takiej scenerii rozegrają się sceny z życia śmiertelnie chorego młodego mężczyzny, granego przez Jana Zmita (również reżysera spektaklu) oraz jego opiekunki, w którą wciela się Marta Dylewska.

Opowieść o zwarciu z własną śmiertelnością nie będzie zatem mieć miejsca wśród chłodu szpitalnej sali. Scenografia wywołuje niepokojące wrażenie "kameralnej umieralni".

Nieprzypadkowo opis scenografii, opartej na kolorystycznym kontraście, stanowi preludium do opisu spektaklu, bo i cała jego narracja jest zbudowana na kontrze. Historia rozszczepia się na serię samodzielnych scenek, co poniekąd skutkuje pokazem podszytych vanitas slajdów. Twórcy najwidoczniej postawili na impresyjność i wrażenie niedopowiedzenia czy niedookreślenia. Niestety próby stworzenia impresji zbyt często bratają się z fragmentarycznością i zbytnim poszatkowaniem. I nie można tu upatrywać winy w powolnym tempie gry aktorskiej - bo ta ma w sobie coś hipnotycznego, szczególnie w interpretacji Dylewskiej. A zatem - gdzie leży problem?

Trudno sobie wyobrazić wymowniejszą opozycję niż opozycja życia i śmierci. Tu szkopuł tkwi w nieumiejętności operowaniem kontrapunktami. Skutkiem tego zamiast traktatu o nierozerwalnym związku jednego i drugiego, obcujemy z kaskaderską wręcz woltyżerką, objawiającą się w lawirowaniu między tematami i emocjami. Śmierć i cielesność to materia tak delikatna, a zarazem tylekroć przepracowana przez kulturę, że wymowności jej ujęcia przysłużyłaby się nie tyle egzaltacja, co subtelność. Słowem, subtelne wsączanie trucizny zamiast miarowego uderzania łomem.

Bo domyślam się, że założeniem młodych twórców było ukazanie, w jaki sposób tematyka śmierci i choroby wdziera się wszelkimi szczelinami w egzystencję bohaterów, jak niweczy próby zbudowania azylu w obliczu postępującego zniedołężnienia czy wizji samotności. Problem tkwi w braku subtelności między przejściami. W momencie, kiedy konfrontacja postaci zaczyna wzbudzać serię mikroskopijnych napięć, atmosfera jest rujnowana przez tyrady (!) o umieraniu czy cielesności. Notabene, niebezpiecznie pobrzmiewające "coelhizmami" - z tą różnicą, że pozbawionymi mdlącej, psychologizującej polewy. Owszem, do każdego z monologu da się przypisać jakieś uzasadnienie. Opowieść o fascynacji publicznymi egzekucjami stanowi próbę oswojenia z "rozpadem" ciała. Błahe wynurzenia nad nosem Nicole Kidman można potraktować jako przygotowanie pola pod wykonanie kolejnej wolty tematycznej. Poszukiwanie motywacji dla odseparowanych składowych narracji nie ma jednak większego sensu, skoro trudno o ich harmonijny zestrój w kontekście całości.

W spektaklu pojawia się motyw, którego rozwinięcie mogłoby zaowocować czymś zgoła interesującym. Właściwa opowieść jest poprzedzona przez występ konferansjerki (Marta Dobecka), przypominającej o stuprocentowej fikcyjności przedstawianej historii. Eksponowanie efektu teatralności ma w tym przypadku uzasadnienie - bo jest zabiegiem po trosze ironicznym. Wszak niewiele wiadomo o przeszłości, motywacjach, ogólnie: szeroko rozumianej tożsamości bohaterów. Ich odrębność jest zaledwie zarysowana; więcej niż indywidualne historie ważą rozważania nad istotą życia i śmierci. Co za tym idzie, indywidualność postaci scenicznych rozpływa się w wymiarze uniwersalnym. Po przyjęciu takiej optyki proporcje realności i fikcji zaczynają się chwiać. Czy zatem "Triumf" nie dotyczy - w mniejszym lub większym stopniu - nas samych?

W pewnym momencie postać Dylewskiej przywołuje wspomnienie ze swojej nastoletniości. Między dwójką adoratorów dziewczyny dochodzi do bójki, w wyniku której jeden z nich zostaje śmiertelnie ugodzony nożem. Prostoduszna konstatacja opiekunki: "jeden z nich nie żył, tak naprawdę" mogłaby stanowić zaczątek nowej ścieżki w teatralnych rozważaniach reżysera "Triumfu" - dlaczego śmierć jest uznawana za temat "nieprzyswajalny" czy wręcz rugowany ze świadomości. Dzisiaj rzadko praktykowane jest wielodniowe czuwanie przy ciele zmarłego, poprzedzające ceremonie pogrzebowe. Nad martwym ciałem czuwają pracownicy kostnicy. Śmierć coraz wyraźniej usuwa się w sferę tabu. W ten sposób rodzi się poczucie jej nierzeczywistości. W przedstawieniu rysują się więc dwa typy relacyjności: jedna to relacja widz-rzeczywistość sceniczna oraz stosunek wykreowanej fikcji do naszych osobistych doświadczeń; druga - to stosunek człowieka do własnej śmiertelności, wyrażający się we wrażeniu jej "nierealności". Szkoda, że nie poświęcono więcej uwagi tym zagadnieniom.

Jeszcze słowo o audiowizualnym aspekcie spektaklu. Ascetyczna oprawa dźwiękowa Radka Rutkowskiego służy budowaniu podskórnego napięcia. Inaczej wygląda sprawa w przypadku projekcji z rzutnika, odbijających się na bieli tkaniny i sprzętów. Wydaje się, że zostały użyte jako sposób na zapewnienie płynnych przejść między kolejnymi scenami. Niemniej ich wykorzystanie jest nieco nieprzemyślane. Zresztą, doświadczenie pokazuje, że większą siłę oddziaływania ma przeważnie napięcie tworzące się między aktorami niż wizualne sztuczki. A taka energia kumulowała się między wykonawcami niejednokrotnie. Może to będzie dość łopatologiczna konstatacja, ale w opowieści - summa summarum - głęboko humanistycznej, palmę pierwszeństwa powinien dzierżyć człowiek.

""



Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
18 września 2013
Spektakle
Triumf