Warszawskie rozmaitości

Nie będę pisał o słynnym warszawskim teatrze, filii narodowej sceny i jego dziewiętnastowiecznej historii. Będzie to sprawozdanie z artystycznych doznań, jakich doświadczyłem w naszym stołecznym grodzie w ostatnim czasie. Jakże różnych! Ich wybór był przypadkowy i nie ma charakteru rankingowego. Wynikał z moich zainteresowań, ale też z obowiązków pedagogicznych i okoliczności towarzyskich. Zacznę od Akademii Teatralnej i Collegium Nobilium.

Pibloktoq – to, wg Wikipedii, zespół zaburzeń psychicznych (inaczej histeria arktyczna) opisywany u Inuitów (Eskimosów). Symptomami są: podniecenie, agresja, niekontrolowane zachowania, przygnębienie, bezsensowne powtarzanie zasłyszanych słów lub zwrotów, zjadanie odchodów, ucieczka bez celu, zrzucanie i darcie ubrania. Po ataku następuje sen, a po przebudzeniu objawy ustępują, chory nie ma świadomości, co się z nim działo. Na ten rodzaj histerii zapadają częściej kobiety. „Pibloktoq" – to tytuł piosenki Marii Peszek, pochodzącej z albumu „Jezus Maria Peszek", napisanej przez nią w 2012 roku, po przejściu załamania nerwowego. Pochodzi z niej taki fragment: „Dzieje się ze mną coś niedobrego/ śni mi się mięso/ śni mi się krew/ chciałabym wyjąć serce spod żeber/ i połknąć z nim cały mój lęk". „PIBLOKTOQ" – to również spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie w reżyserii i według scenariusza Wojciecha Kościelniaka, na który składają się piosenki Marii Peszek, artykuły prasowe, informacje encyklopedyczne, a także wiadomości z internetowych portali oraz fragment „Idioty" Dostojewskiego. To przedstawienie obejrzałem niedawno, ale powstało jesienią ub. roku, mniej więcej w tym samym czasie co „Do DNA" w krakowskiej PWST, o którym z zachwytem pisałem w jednym z moich felietonów. W treści, w formie i w przekazie są nieporównywalne, dlatego wszelkie próby ich konfrontowania wydają mi się głupkowate. Przeczytałem sporo recenzji, większość jest dla mnie zdumiewająca. Myślę, że Kościelniak wpadł w pułapkę zagorzałych fanów Marii Peszek, którym podobają się tylko jej interpretacje i jej styl. Inne próby budzą sprzeciw, lub niechęć.

Nie potrafiłbym być recenzentem teatralnym. Moja wiedza w porównaniu ze znajomością teatru, jaką deklarują młodzi sprawozdawcy portali internetowych jest niewielka, a już z pewnością oparta na niewłaściwych fundamentach. Nie posiadam nieokiełznanej pewności w prezentowaniu swoich sądów, bardziej interesują mnie wątpliwości niż pewniki, bo teatr jest dla mnie tajemnicą, a nie polem walki. Nie umiałbym obrażać artystów, ani – tym bardziej – publiczności. Nie chciałbym pisać przeciwko komuś lub czemuś, co teraz jest normą. Wolę dla kogoś lub czegoś. Tymczasem na portalu www.dzielnicewroclawia.pl , w „Dzielnice Magazine" (czemu „Magazine", a nie Magazyn?!) poświęconemu kulturze i życiu znalazłem recenzję „PIBLOKTOQ" pióra... (pomińmy nazwisko!), zamieszczoną 29 marca 2017, po prezentacji obu spektakli dyplomowych na wrocławskim 38. Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Pani recenzentka ustawiła Kraków i Warszawę w odległości strzeleckiej. Ogień słał się gęsto i – wg jej opinii – znacznie więcej trupów padło po stronie Warszawy: „Kraków najzwyczajniej przeszedł do ekstraklasy, a Warszawa wypadła z tabeli". Pozbierała trupy, a z publicznością, która spektakl Kościelniaka nagrodziła rzęsistymi oklaskami rozprawiła się krótko: „(...) jakie znaczenie mają brawa wykonane w pozycji stojącej? I jak mają się brawa dla twórców i wykonawców <Do DNA> do <Pibloktoq>? Ogromna przepaść. Niestety." W moim świecie takie oceny przekraczały granicę dobrego smaku. A dzisiaj? Przynajmniej powinno się pamiętać, że rzecz dotyczy młodzieży teatralnej wchodzącej w zawodowe życie i kryteria oceny „dyplomów" muszą wykraczać poza lokalne antagonizmy i nie powinny rozgrywać ambicji twórców. Pierwszy lub drugi spektakl może komuś podobać się bardziej, komuś (tak jak mnie) mogą podobać się oba. Reszta, czyli jak o tym powiedzieć publicznie, to już kwestia delikatności i osobistej kultury.

Szanuję i uznaję talent i twórczą odrębność Marii Peszek. Podziwiam ją za miejsce jakie zdobyła w muzyce alternatywnej, cenię za komercyjny sukces płytowy. Ale nie są to moje klimaty. Nadmiar efektów wokalnych i instrumentalnych męczy mnie i po jakimś czasie przestaję słyszeć (właśnie słyszeć, a nie słuchać!) o czym śpiewa artystka. Dopiero w Teatrze Collegium Nobilium dotarło do mnie ile w jej tekstach jest słusznego buntu i mądrej niezgody. Jak dobre są to teksty! Wojciech Kościelniak musiał oderwać się od autorskich, osobistych interpretacji, musiał piosenki Peszek zuniwersalizować, nadać im wymiar widowiska muzycznego, poszukać metafory i „obrazka". Całość, tło i kostiumy, tonie w arktycznej bieli, od czasu do czas pojawiają się rekwizyty i projekcje, ale realistyczne, pozornie nie pasujące do „lodowej" scenografii. Kościelniak tak mówił o swoim spektaklu: „ (...) śnieżna kołdra zaczyna pokrywać Polskę, Europę i świat. (...) Zamarzamy. Despotyzm, nietolerancja, fanatyzm, osamotnienie, widmo dyktatury z każdym dniem potęgują dygot. Dreszcz sprzeciwu. (...) Pęd przez mróz nakazów i zakazów." Przestrzeń widowiska jest dla mnie surrealistyczna: poprzez tło, zderzenie nieprzylegających elementów, absurd i nonsens, fantazję z pogranicza halucynacji. A młodzi wykonawcy? W ich oczach czai się lęk, bo nie potrafią nazwać, ani oswoić tego co ich otacza. Rzeczywistość wymyka się spod jakiejkolwiek kontroli. Im – w rolach i (chyba) im – prywatnie. Śpiewają bardzo dobrze, niektórzy znakomicie, grają wspaniale, tworząc perfekcyjne mikro scenki i przekonywające postacie. Są równie zdolni co ich krakowscy koledzy! Wielkie brawa!

Surrealizm – oprócz naukowej i rozbudowanej definicji kierunku w sztuce XX wieku ma też swoje uproszczone znaczenie potoczne. Najkrócej można powiedzieć, że jest wszystkim co nie mieści się w naszej w miarę oswojonej rzeczywistości. Warszawską rzeczywistością są powstające ulice i arterie, efektowna współczesna architektura, nowe rozwiązania komunikacyjne (w tym metro), zróżnicowane knajpki i puby itp. W tym kontekście spacer w dżdżysty i wietrzny dzień niby-to-wiosny w kierunku pałacowego reliktu lat dawno minionych dostarcza przeżyć surrealistycznych. Trzeba iść po betonowym klepisku, wzdłuż gigantycznego parkingu samochodowego, przez jeden z najbrzydszych i pozbawionych charakteru placów świata, a przed oczami wyrasta, rośnie, ogromnieje socrealistyczna budowla, przypominająca potworka, dzisiaj podobno zabytkowa. Dawno nie wchodziłem głównym wejściem, a tam niewiele się zmieniło, zaduch i stęchlizna lat minionych, dosłowna i przenośna. Główna atrakcja - wjazd na 30. piętro i panorama Warszawy jak zawsze przyciąga liczne wycieczki. Jeszcze bardziej upiorne skojarzenia komunistyczne czekają na czwartym piętrze, a tu zlokalizowano wystawę „Dali kontra Warhol – sztuka, muzyka, film" – cel mojej wędrówki. Trudno dociec kto zlokalizował, jako producent i organizator podpisany jest Art Production (na afiszach i w Internecie, w katalogach już nie, bo ich po prostu nie ma). Łatwiej zorientować się kto jest patronem medialnym tego przedsięwzięcia. Wiadomo też, że ambasadorem wystawy jest Szymon Majewski.

Powiem krótko: pomysł zderzenia tych dwóch wielkoludów dwudziestowiecznej sztuki jest świetny. Obojętnie czy narodził się w czyjejś lokalnej głowie, czy został przyniesiony z zewnątrz. Gorzej z aranżacją ekspozycji i organizacją wystawy, bo to ma bezpośredni związek z obrzydliwym pałacowym socrealizmem, którego nie sposób przebić. Nie przekonuje mnie Szymon Majewski, który ogłosił publicznie, że Pałac Kultury został odczarowany przez goszczących w nim Dalego i Warhola. Jest odwrotnie. Brud i zaduch wnętrz całkowicie zadusił tych genialnych twórców. O ileż byłaby to lepsza wystawa, gdyby umieszczono ją w nadających się do tego celu salach, gdyby wydano katalogi, gdyby przewodnicy mieli coś istotnego do powiedzenia, zamiast wyuczonych banałów i nie byli językowymi ignorantami, kaleczącymi cudzoziemskie nazwy własne. I gdyby okrzyczana brama wirujących banknotów nie była popsuta.

Dali i Warhol kiedyś podobno spotkali się w Nowym Jorku. Dzieliła ich znaczna różnica wieku, Dali był starszy o 24 lata. Ale łączyła ich skłonność do prowokacji i skandalizowania, manifestacja odrębności artystycznej, podkreślanie ekscentryczności życia i użycia. Dali określił to wprost: „całe moje życie było teatrem". Taka postawa stała się w gruncie rzeczy charakterystyczna dla sztuki współczesnej XX i XXI wieku. Przy czym Andy Warhol (współtwórca pop-artu) był typowym majsterkowiczem postmodernistycznym: sztukę produkował seryjnie i na użytek masowy, głównie w technice serigrafii (sitodruku). Wokół panoszył się konsumpcjonizm, którego Warhol bał się, ale w gruncie rzeczy mu służył. Salvador Dali (wielki surrealista, początkowo pod wpływem impresjonizmu) w jakimś sensie pozostał do końca życia modernistycznym kreatorem, mimo, że tego kierunku nie uznawał, zachowując postawę antymodernistyczną. Obaj kochali pieniądze! Jeśli zestawić ich ze znacznie starszym Marcelem Duchampem, to w gruncie rzeczy mamy wszystko z czego utkana jest współczesna sztuka: realizm (jako punkt wyjścia), przekonanie, że wszystko może być dziełem sztuki, a każdy - artystą, większość „izmów" europejskiej awangardy, sztukę masowo produkującą kulturowe klisze, freudowskie działanie na nieświadomość, obsesyjne lęki, burzenie logicznego porządku rzeczywistości, nieprzystawalność, kulturę konsumpcji i świat reklam, eklektyzm formalny, fantazję z pogranicza snu i jawy, absurd i nonsens, zaskoczenie, intelektualną prowokację, nawet religijny mistycyzm. Dlatego wystawa jest ważna, a niewiele brakowało, żeby była bardzo ważna.

Zgromadzono sporo autentyków i kopii (co w przypadku Warhola – ze znanych powodów – nie ma znaczenia): dużo ciekawych zdjęć prywatnych obu twórców, fragmenty filmów obrazujących ich związek z kinem, ogromną ilość okładek płyt długogrających, które zaprojektował Warhol, zapachy Dalego, bo tworzył perfumy, zajmując się również modą, parę jego impresjonistycznych rzeźb i wiele reprodukcji sławnych obrazów, najsłynniejsze sitodruki Warhola, w tym reklamy produktów spożywczych. 120 eksponatów! W sumie w porządku. A jednak pozostaje niedosyt.

Z tych klimatów uciekam do Teatru Polskiego, na Kameralną Scenę im. Sławomira Mrożka. Tam Grażyna Barszczewska, moja koleżanka z lat studiów w krakowskiej PWST, wybitna aktorka, skomponowała benefisowe przedstawienie dla uczczenia siedemdziesięciolecia swoich urodzin. Tylko westchnę: jak szybko to minęło... Ale żeby każdy był w takiej formie jak Grażyna, mając tyle lat. Te baby są niezniszczalne! Niedawno podziwialiśmy Urszulę Dudziak (odbierała „Złotego Fryderyka" za całokształt). Ma jeszcze parę lat więcej, a podobnie jak Grażyna promienieje młodością.

Spektakl pt. „Niezatańczone tango" (w reż. Leszka Bzdyla) jest monodramem, właściwie duodramą, bo Barszczewskiej partneruje Dominik Łoś w niemej roli, mówi tylko jedno zdanie na końcu sztuki. Moja wielka koleżanka oparła scenariusz na powieściach Wiesława Myśliwskiego: „Widnokrąg", „Ostatnie rozdanie", „Traktat o łuskaniu fasoli" i „Kamień na kamieniu". Rzecz traktuje o bezpowrotnym żegnaniu się ze swoim dotychczasowym miejscem na ziemi. Odchodzącą matkę (być może do mieszkania rodziny, może do domu starców, albo metaforycznie – w śmierć) pakuje jej syn, a ona długim monologiem, w którym plączą się ludzie, zdarzenia i daty, zatupuje nieodwołalną ostateczność. Ale życie toczy się dalej. Jest jak tytułowe niezatańczone tango, które jakby na przekór przemijaniu tańczą bohaterowie w finale sztuki, a Grażyna z siedemdziesięcioletniej matki staje się piękną, dwudziestoparoletnią dziewczyną. Spektakl nie jest nowatorski, został skrojony tradycyjnie, opiera się przede wszystkim na aktorstwie Barszczewskiej (znakomitym!), ale jej partner też nie przegrywa w tym pojedynku. Najbardziej uderzyła mnie wypełniona do ostatniego miejsca widownia oraz owacja na stojąco po zakończeniu przedstawienia (nie premierowego!). Jeszcze raz upewniłem się, że taki teatr jest również bardzo potrzebny, bo publiczność chce podziwiać role przemyślane i porządnie zagrane, a świetni aktorzy nadal mają swoich zagorzałych wielbicieli. Czyli nic nowego! Wbrew teoriom, że nastąpił koniec epoki tradycyjnej sztuki scenicznej, że nikogo ona już dziś nie obchodzi i że potrzebne są ekstremalnie nowatorskie poszukiwania, aby odzyskać widza. Post-prawda? Nie to zwykłe kłamstwo. Albo – jak mawiał za życia pewien znany filozof w koloratce – gówno prowda.



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
13 maja 2017