Weekend z Gdańskim Festiwalem Tańca

W związku z XII edycją Gdańskiego Festiwalu Tańca, ostatni weekend lutego, w klubie Żak, upłynął pod znakiem prezentacji czterech różnych prac choreograficznych. Wydarzenie rozpoczęło się w sobotę, która należała do aż trzech męskich duetów. Wieczór otworzyli Francesco Colaleo i Maxime Freixas premierą rezydencyjną spektaklu C'est pas grave, kreowaną pod okiem mentora – izraelskiego choreografa, Nimroda Freed.

C'est pas grave zaczyna się w momencie, w którym widzowie wchodzą na salę. Performerzy za pomocą taśmy formują przecięty dwiema liniami okrąg, po którym potem będą się konsekwentnie poruszać. W ciekawy sposób wchodzą w interakcję z publicznością, a mianowicie za pomocą instrukcji (głos z offu). Każdy uczestnik znajduje na swoim miejscu pustą kartkę. Tancerze, na skraju sceny, wspierani wspomnianym głosem, pokazują jak złożyć ją w samolot, który następnie, proponują rzucić na scenę, w dowolnej chwili, z dowolnego powodu. Ciekawe i lekkie, zapowiadające, być może, zabawę z widzem, zabawę konwencją czy zabawę ruchem. A najlepiej wszystko naraz. I rzeczywiście, chociaż nie do końca. Duet to owszem, w dużej mierze zabawa, a raczej pewna forma gry, pomiędzy tancerzami. I to jest ciekawe.

W lewym dolnym rogu sceny, poza linią okręgu, czeka cała armia przygotowanych wcześniej, dodatkowych papierowych samolotów, z którą, mam nadzieję, coś się potem wydarzy. Muzyka, sugeruje nastrój chwili, raz mocna, za chwilę zupełnie liryczna, a w ostatniej scenie wręcz popowa, pozostaje w pełnej harmonii z nastrojem ruchu i samych performerów. Ci prezentują swoje możliwości i atuty, opierając choreografię głównie na kontakcie, licznych partnerowaniach i floorworku. Momentami rozłączają się, nabierają dystansu i chwilami improwizując, krążą, każdy po swojej obranej ścieżce, jednak cały czas pozostając w interakcji. Wpływają na siebie na zasadzie „akcja-reakcja", prowadzą cielesny dialog, bawią się ze sobą. Wszystko to jest bardzo poprawne kompozycyjnie. Aż nazbyt. Dlatego z zabawy konwencją i ruchem nici.

Trudno podzielić ten niemal 30 minutowy spektakl na jakiekolwiek części. Raczej wszystko zlewa się w płynną, ale monotonną całość, w której brakuje przełamania i punktu kulminacyjnego. Światła są bardzo skromne, co nie pomaga w „podbiciu" interpretacji. W związku z tym nie do końca jestem w stanie czytać proponowaną przez twórców historię. Odbieram to raczej jako „sztukę dla sztuki" niż spektakl w oparciu o jakąkolwiek ideę. Co nie jest wcale złe, ale nie jestem pewna czy taki był zamysł choreografów. Colaleo i Frexias są bardzo dobrymi technicznie tancerzami, to oczywiste, ale (niestety) nie pozwalają sobie iść o krok dalej od tego, co bezpieczne. Pozostają totalnie, według mojego odczucia, w swojej strefie komfortu. A chciałoby się, żeby chociaż na chwilę wyszli poza nią i zaskoczyli nas rozwiązaniem, które mogłoby wpłynąć na dramaturgię i odbiór, nadać mu trochę mniej oczywisty kształt. Zabrakło mi również kontynuacji związanej z początkową instrukcją, ponownej interakcji z widzem, na przykład odpowiedzi na nadlatujące papierowe samoloty. Wspomniana armia też doczekała się jedynie chwilowej atencji tancerzy, którzy pozwolili jej pofrunąć w głąb i dołączyć do tych, które przybyły z zewnątrz. I znowu – nie potrafię odczytać, czego metaforą miała być cała ta zabawa w samoloty. W informacjach na temat spektaklu dowiedziałam się, że inspiracją dla tancerzy była twórczość Bill'a Viola. I to chyba względem tej informacji odczuwam największy niedosyt – poprawny i przyjemny obrazek, który zobaczyłam nijak nie koresponduje z wybitną, często niepokojącą i wielowymiarową twórczością Viola. Szkoda, bo ta stwarza całą masę możliwości. Pomimo wielu „ale", należy pamiętać, że każdy spektakl z prezentacji na prezentację ewoluuje, nabiera charakteru. Szczególnie ten premierowy. Panowie Francesco Colaleo i Maxime Freixas to młodzi twórcy, którzy pracowali tylko dwa tygodnie. To bardzo mało czasu, więc mimo wszystko należy ocenić go pod wieloma względami pozytywnie.

Po niedługiej przerwie przyszła kolej na prezentację już dużo krótszego Don't, Kiss w choreografii Fabio Liberti i wykonaniu Jernej Bizjak oraz Fabio Liberti. I jest to, w mojej ocenie, perełka wieczoru. Bardzo intymna i prawdziwa prezentacja relacji dwojga ludzi. Duet zbudowany wokół pocałunku, podczas którego tancerze łapią oddech jedynie dwa (!) razy. Z tegoż pocałunku wyrasta wszystko to, co dzieje się dalej. I na nim wszystko się kończy. Choreografia bogata w niezwykle precyzyjne, a zarazem płynne gesty, wymagająca wzajemnego wyczucia ruchu, ogromnej uważności i zaufania. Bizjak i Liberti, wspierani cudowną muzyką autorstwa Per-Henrik Mäenpää i ciepłym, subtelnym światłem, tworzą niezapomniany, cudownie delikatny, a chwilami też zabawny i lekki obraz. Przeprowadzają nas przez różne stany i kolory relacji pomiędzy dwoma indywidualnościami, począwszy od fascynacji cielesno-psychologicznej, pierwszego dotyku, poprzez ogromną wrażliwość, rosnące przywiązanie, pierwsze nieporozumienia, burzliwe emocje. Cała gama uczuć i stanów, zmieszczona w zaledwie 15 minutach bardzo dobrej kompozycyjnie formy jaką jest ten duet. Konsekwentny, w pewnym sensie minimalistyczny i wyważony kawałek sztuki. Brawo.

Wieczór zamyka dwójka tancerzy kompanii Lost Movement: Samuele Arisci i Salvatore Sciancalepore, choreografią O autorstwa Nicolo Abbattista, dramaturgia: Christian Consalvo.

To ciekawy zbieg okoliczności, że O konstrukcyjnie w dużej mierze nawiązuje do dwóch poprzedzających duetów, stanowiąc zarazem zupełnie odrębny twór. Przede wszystkim jest to jedyny przypadek, w którym wykonawcy nie są jednocześnie autorami tego co prezentują. Dodatkowo, jak można dowiedzieć się ze strony facebook zespołu, O jest częścią spektaklu o pełnej nazwie GLO. Duet zaprezentowany w sobotni wieczór dotyka wciąż aktualnego i wrażliwego tematu homoseksualizmu, ruchu LGBT, równouprawnienia i związanych z tym emocji. Punktem odniesienia i zarazem startu staje się boisko i piłka nożna – dyscyplina kojarząca się, w przypadku jej męskiej odmiany, z dużą ilością testosteronu. Szybko okazuje się, że twórcy referują do stereotypu, jakoby w sporcie nie istniały związki jednopłciowe. A istnieją i wedle mojej interpretacji, Abbattista chce, żebyśmy byli tego w pełni świadomi. Buduje więc obrazek o przywiązaniu, miłości i bliskości, a także, momentami, świetnej wspólnej zabawy, używając wielu środków ruchowego przekazu. Gdzieś tam mamy świadomość, że to związek, który nie powinien się wydarzyć, a więc stoi w opozycji i na przekór do oczekiwań większości społeczeństwa. Arisci i Sciancalepore pozostają w stałej i intymnej relacji. Technik użytych do jej podkreślenia jest bardzo dużo. Zaobserwujemy to, czego można się spodziewać, czyli zarówno taniec współczesny, floorwork i partnerowania (niektóre z nich bardzo efektowne i ciekawe), ale też to, czego niektórzy mogliby się zupełnie nie spodziewać, jak cha-cha. Ruch z jednej strony oparty w dużej mierze na technice neoklasycznej, ale z nawiązaniami do gestów reprezentujących najnowsze „trendy" w tańcu współczesnym. Słowem, jest w czym wybierać. Niestety, nie działa to na korzyść ogólnego odbioru. W spektaklu O dzieje się za dużo i pomimo zrozumienia, co autor miał na myśli, dużo za dużo. Nie do końca wiadomo, co mają symbolizować użyte rekwizyty – piłka na początku spektaklu i druciana maska na końcu. Brakuje kontekstu. Trochę tak jakby choreograf wraz z dramaturgiem chcieli pokazać możliwie jak najwięcej tylko nie do końca wiadomo dlaczego. Najczęściej jednak mniej znaczy lepiej. Zabrakło mi konsekwencji, logiki i jednocześnie niedopowiedzenia i tajemniczości. W efekcie spektakl wydał mi się aż nazbyt dosłowny (o ile dobrze go odczytuję), a momentami, także muzycznie, dość pretensjonalny. Ostatnia scena, w której tancerze wzajemnie się rozbierają jest tego najlepszym przykładem. Myślę że jest to zabieg ograny, w związku z czym przestaje poruszać odbiorcę i staje się zbędnym elementem.

Sobotni wieczór był w moim odczuciu bardzo nierówny. Tancerze prezentują bardzo dobrą technikę i przygotowanie ruchowe (a zawsze dobrze jest oglądać ludzi, którzy rzeczywiście mają odpowiednie i widoczne podstawy, nie tylko edukacyjne, do tego, żeby występować na scenie, w czasach, w których niemal każdy może się na niej znaleźć). Nie mniej jednak, wydaje mi się, że zaprezentowane prace choreograficzne, wymagają jeszcze wielu szlifów.

Niedziela należała do Krakowskiego Teatru Tańca, który przyjechał do Gdańska ze spektaklem The Entrance Ayrin Ersoz. Artystka, wedle opisanych w programie informacji, krąży wokół wciąż aktualnego problemu uchodźców, stykania się nowych kultur, niechęci do tego, co nieznane. Tytuł, sugerując się opisem spektaklu, można więc interpretować w kontekście „wejścia" w nowy świat i szukania sobie w tym świecie miejsca. Niekoniecznie z wyboru, najczęściej z przymusu. Na scenie tym razem trzech tancerzy: Eryk Makohon, założyciel KTT, Paweł Łyskawa, Mateusz Ulczok oraz dwie tancerki: Pamela Bosak i Magdalena Skowron.

Spektakl zaczyna się bardzo powoli. Czwórka tancerzy rozstawionych w różnych punktach prostokątnej przestrzeni, patrzy przed siebie, szepcząc niezrozumiałe z dystansu słowa. Ubrani zupełnie neutralnie, niewiele się od siebie różnią. Stopniowo zaczynają spacerować po scenie, zmieniać miejsca i nawiązywać intensywny kontakt wzrokowy z widzem, wciąż szepcząc. W pewnym momencie dołącza do nich piąty tancerz (Mateusz Ulczok). Wchodzi w solo, poruszając się w opozycji do pozostałych, jednocześnie szukając w nich oparcia. Muzyka, od momentu, w którym się pojawia, jest silna, wyrazista, niepokojąca, w dużej mierze oparta na elektronice i mocnych dźwiękach. Zimne światło i projekcje wyświetlane na scenie, na których natura przeplata się z miejskimi, bezimiennymi ulicami, tworzą intymną całość. Po (nieco zbyt długim) początku, performerzy dość gwałtownie przechodzą we wspólną, opartą na synchronie scenę, mierząc się tym samym z bardzo wymagającym, fizycznym materiałem wykonywanym głównie w parterze i w kontakcie, również w oparciu o ciężar. Od tego miejsca obserwujemy działania choreograficzno-performatywne, bardzo intensywne, najczęściej grupowe, z których co jakiś czas wyłaniają się mniejsze formy i jednostki. Trochę jakby chcieli odłączyć się od pozostałych i zaznaczyć swoją obecność. Na wyróżnienie zasługuje tutaj Pamela Bosak - wyjątkowo przyciąga widza swoją obecnością i naturalnością na scenie, nie tylko pod względem ruchowym, ale i performatywnym właśnie, który jest szczególnie istotny z uwagi na nieustanną interakcję tancerzy z widzem. Szepczą do ucha poszczególnym osobom, nawiązują śmiały kontakt wzrokowy, komunikują się za pomocą gestów. Tłumaczą i chcą być zrozumiani.

Uważam, że spektakl ma ogromny potencjał i ciekawe narzędzia, które nie zostały do końca wykorzystane. Wszystko zapowiada się dobrze, jest wiele ciekawych momentów. Co prawda, po przeczytaniu opisu można wyłapać pewne nawiązania do problemu uchodźctwa, ale nie jestem do końca przekonana, czy ten obraz interpretowałabym akurat w takim kontekście. Jednocześnie mam poczucie zbyt dużego bałaganu na scenie. Nie jest to bynajmniej rodzaj uzasadnionego chaosu czy jakiegoś rodzaju abstrakcji, które też są przecież formą twórczą. Wiele wątków, jak chociażby wspomniane wcześniej projekcje, nie zostały rozwinięte ani uzasadnione. Rozumiem zamysł Ersoz, prawdopodobnie chciała w pewnym sensie wycisnąć z tancerzy całą energię i postawić przed nimi wyzwanie, wytrącić ich z równowagi, co z kolei ma ścisły związek z tematyką, z którą próbuje się mierzyć. Niemniej performerzy ewidentnie zmagają się ze swoimi możliwościami, często z widocznym trudem i w scenach grupowych bardzo to widać. Brakuje spójności, szczególnie jeżeli chodzi o tempo i detale.

Niestety nie mogę wypowiadać się o The Entrance jako o całości, ponieważ z przyczyn zupełnie niezależnych od wykonawców oraz organizatora, trzeba było przerwać spektakl. Opisane wrażenia dotyczą dłuższej, ale wciąż niepełnej części spektaklu Krakowskiego Teatru Tańca.

Weekend z Gdańskim Festiwalem Tańca oceniam jako słodko-gorzki. Nie brakowało robiących wrażenie momentów i prawdziwych emocji. Artyści dali z siebie maksimum, w większości nie można zarzucić nic ich indywidualnym umiejętnościom. Czasami jednak nie wszystko zadziałało tak jak powinno, jako całość. A po to przyszliśmy – obejrzeć kompletny efekt pracy, ze wszystkimi składowymi. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że żadna sztuka nie jest czarno-biała, a przynajmniej nie powinna. Każdy spektakl ewoluuje i nabiera charakteru w miarę jego eksploatowania i prezentowania.
Od strony czysto organizatorskiej, zabrakło mi rozmowy z artystami, która mogłaby wiele wnieść i jest coraz częściej praktykowaną formą oraz dobrze przygotowanych programów z opisem poszczególnych prezentacji. Te mogłam znaleźć jedynie w internecie.



Beata Miernik
Dziennik Teatralny Trójmiasto
4 marca 2020