Wentyl "Portofino" na każde czasy

Tym razem porządek był odwrócony, czyli "baza" okazała się mniej ważna od "nadbudowy". Bo jakże inaczej spojrzeć na ckliwe i mocno stereotypowe damsko-męskie relacje, przeplecione na szczęście dobrymi piosenkami i wręcz genialnym wykonaniem?

Gnieźnieński Teatr Fredry nie przestaje zaskakiwać, choć ostatnio te zaskoczenia są coraz mniej niepokorne. Bardziej tradycyjną publiczność też bowiem trzeba przyciągnąć do teatru, gdyż odpowiednio dopieszczona potrafi się wzruszyć i zapełnić salę, a zaangażowane i krytyczne projekty niestety tego nie gwarantują. Niemniej jednak trzymam za słowo panią dyrektor, która mówiła o stawianiu na różnorodność, a treść najnowszej premiery, czyli "Klub samotnych serc Portofino" traktuję z przymrużeniem oka jako swoisty "wentyl bezpieczeństwa" odpowiedni zarówno na dobre jak i złe czasy. Zresztą jak stwierdził sam reżyser tego dzieła Łukasz Czuj, ma ono być także wytchnieniem od obecnej polityki.

Tymczasem cały spektakl fabułę ma zaledwie szczątkową i jest ona przede wszystkim łącznikiem między piosenkami, co zdaje się najlepszym rozwiązaniem. Wysłuchiwanie bowiem dodatkowych "lamentów" jaki to on drań, a ona nieczuła, mogłoby już być niestrawne, bo pamiętać trzeba, że "Klub samotnych serc Portofino", to rzecz o miłosnych rozterkach, ale sprzed ponad pół wieku. Pewnie dlatego też dla niektórych młodych, co zresztą można było wywnioskować z dyskretnych komentarzy, sztuka była nie do końca zrozumiała, a dla promotorów równościowych relacji w dużej mierze problematyczna. Jednak tak jak nie da się wymazać wielu innych niesprawiedliwości z historii, tak i opowieści o damsko-męskich postawach oraz towarzyszących im uczuciach z lat 50. i 60., gdzie pamiętać trzeba, że zagraniczne, a może i bardziej progresywne wątki zatrzymywała wówczas w naszym kraju cenzura. Tyle, że jeśli już zostawi się treść, a spojrzy na sposób wykonania piosenek i bogate w porównania czy emocje teksty, to następuje oczarowanie, że nasz język potrafi aż tak literacko opowiadać o życiu. W końcu też nie ma się co dziwić, bo oprócz takich piosenkarek i piosenkarzy jak Sława Przybylska, Maria Koterbska czy Piotr Szczepanik, ważni są także autorzy tekstów. Ci ostatni w postaci Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego albo Jeremiego Przybory dają pewność najwyższego kunsztu słowa i jednocześnie wstydu, że dziś "tematy miłosne" już dawno oddaliśmy różnym Feel'om czy innym Margaret.

Jednak to co jest najważniejsze w nowym przedstawieniu u Fredry i dlaczego w ogóle warto je obejrzeć, to właśnie genialne i totalne"wykorzystanie" rodzimych oraz gościnnych aktorów. Łukasz Czuj bowiem autentycznie czuje pracę z występującymi na scenie, a ci mimo że potrafią tańczyć i śpiewać, w "Klubie..." dosłownie przechodzą samych siebie do tego stopnia, że na gnieźnieńskiej scenie daje się wyczuć atmosferę muzycznej Romy lub Capitolu. Zresztą wszystko zaczyna się rewelacyjnym "Małym piwkiem", które w oryginale śpiewał niezapomniany Zdzisław Maklakiewicz, a teraz wykonuje je równie klimatycznie swoim chrypiącym głosem Wojciech Kalinowski. Co więcej, Kalinowski też swoją rolą kradnie właściwie show i widać, że czuje się jak "ryba w wodzie", gdy podryguje podczas irytującego chwilami "Love, love, love" wyśpiewywanym przez resztę zespołu. Dalej, zapadającą w pamięci sceną zdaje się mocno tangowa "Zabawa podmiejska" Piotra Szczepanika, której tutaj ciężar wykonania bierze na swoje barki gościnnie występująca Justyna Kokot. Jej drapieżna interpretacja tekstu oraz nie do końca heteronormatywny taniec w czasie którego pani tańczy także z panią, mają bowiem w sobie wiele erotyki. Chociaż największe "ciary" po plecach przechodzą kiedy to filigranowa Michalina Rodak, staje na krześle i ze swej drobnej sylwetki wydobywa potężny "operowy" głos, który do tej pory nie był kojarzony z "Brzydulą i rudzielcem" Marii Koterbskiej. Co ważne, takie zmierzenie się z legendą wokalistów i ich piosenek oraz wyjście z tej walki obronną ręką, na pewno dość mocno dowartościowuje aktorów. Spośród ponad 20 muzycznych epizodów zaś podobać się może również będąca tytułową inspiracją "Miłość w Portofino", która z kolei w ustach Anny Pijanowskiej brzmi bardziej żywiołowo niż oryginał czy rzeczywiście jak twierdzi przyjaciel - wykonane z manierą amanta przez Leszka Wojtaszaka "Cóż ci to ja uczyniłem?" z repertuaru Kabaretu Starszych Panów. I wreszcie całość domykają równie klimatycznie zespołowe śpiewy zjawiskowej pieśni "Cum gali" albo będącej niczym przepyszna puenta piosenki-wyliczanki "Byle nie o miłości".

Warto dodać, że na sukces "Klubu samotnych serc Portofino" złożyła się wreszcie świetna praca całego zespołu do którego oprócz aktorów i reżysera zaliczyć trzeba jeszcze kompozytora i aranżera Marcina Partykę, który nadał starym utworom nowy sznyt, czwórkę muzyków, co wygrywali na żywo te wszystkie dźwięki, choreografkę Paulinę Andrzejewską, która płynnie poukładała taniec i ruch na scenie, scenografa Michała Urbana, co słusznie postawił na minimalizm czy gnieźnieńską wokalistkę Natalię Braciszewską-Kijak, która pomogła w śpiewanych partiach. Bez takiej współpracy nie byłoby bowiem udanej realizacji, mimo że tym razem niezaangażowanej, ale też nie uroczej, bo urocze, to w pewnej sztubackiej ripoście bywa co innego...



Kamila Kasprzak
Przemiany na Szlaku Piastowskim
13 lutego 2016