Wesołe smutne święto

27 marca obchodzimy Międzynarodowy Dzień Teatru. Został ustanowiony w 1961 roku w Helsinkach, podczas 9. Kongresu Instytutu Teatralnego (ITI). Jego Polska edycja funkcjonowała „za komuny" równolegle. Na początku była sterowana centralnie, z pominięciem międzynarodowego charakteru, by wreszcie połączyć się we wspólną ceremonię, ponad granicami państw i systemów.

Na nasze uroczystości, zawsze pełne radości i satysfakcji, pada dzisiaj cień smutku. Było to święto całego teatralnego środowiska. Ale środowisko jest u nas drastycznie podzielone i skłócone, skłonne do zawłaszczania teatru w imię dobrze znanych haseł: interesu publiczności, misji publicznej, rozwoju sztuki scenicznej. Trudno jest znaleźć wspólny powód do świętowania. Zawsze było to też święto publiczności. Ale dzisiaj? Jakiej? Czy tej młodej, wyznającej model teatru poddanego dekonstrukcji, prowokacyjnego, pełnego popkulturowych odniesień? Czy tej starej, która czuje się z niego wykluczona, szuka innych scen, tradycyjnych, a jest ich coraz mniej. Święto tych co odchodzą, czy tych co nadchodzą? Starych, czy młodych? Z naturalnych, biologicznych powodów tych ostatnich. Ale których młodych? Tych, co bezkrytycznie konsumują każdą teatralną bzdurę, byle nowoczesną? Czy tych, którzy zaczynają rozglądać się za czytelnymi punktami odniesienia i wartości? Było to również święto krytyków, recenzentów i dziennikarzy, którzy o teatrze pisali lub mówili. Różnie z tym kiedyś bywało, ale na ogół łączyło ich jedno - zainteresowanie szeroko pojętym zjawiskiem sztuki scenicznej. Dzisiaj „ideowców" zastępują „ideolodzy". Jakże łatwo przekreślają jedno, a lansują drugie, jak łatwo ganią tych, a wychwalają innych twórców. Do naszego teatru dawno wszedł postmodernizm, obecnie wkracza postprawda. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy na rozdrożu sztuki scenicznej. To, co dzisiaj bywa narzucane jako obowiązujący wzorzec tworzenia, za kilka lat nie musi nim być. Może powstanie z tego rozchwiania coś zupełnie nowego?

W Krakowie, z okazji Dnia Teatru, wracają po długiej przerwie rauty aktorskie, wraca plebiscyt publiczności „Złote Maski", wracają „Ludwiki" przyznawane przez środowiskową kapitułę za największe osiągnięcia minionego sezonu w różnych kategoriach. Jak to wszystko dzisiaj poskładać? Bodaj 13 lat temu postulowałem (nie ja jeden!) zasadnicze zmiany regulaminowe dotyczące tych konkursów. Wielokrotnie rozmawiałem o tym z ich pomysłodawcami i organizatorami. I mimo, że z wieloma uwagami zgadzali się, do reaktywacji ceremonii w „Słowaku" doszło dopiero teraz, po moim odejściu.

Krakowski „Dziennik Polski" wydał specjalny dodatek poświęcony „Ludwikom" i „Złotym Maskom" (10 marca 2017). Z jego lektury zorientowałem się, że regulaminowe zmiany jednak nastąpiły, ale nadal budzą moje wątpliwości. Kiedyś w teatrach stały urny, do których publiczność po spektaklu mogła wrzucać swoje głosy. Ale głosy mógł też wrzucić każdy: na kogokolwiek i na cokolwiek, w ilościach dowolnych. W ten sposób „Złote Maski" nie zawsze odzwierciedlały gusty widowni. Dzisiaj, żeby wskazać najpopularniejszych aktorkę i aktora, najlepsze spektakle dla dorosłych i dla dzieci trzeba posłużyć się listą przygotowaną i opublikowaną wcześniej w gazecie, a potem wysłać SMS-a z wybranym numerem. Nowocześniej, ale w sumie na jedno wychodzi. Wiem, że trudno jest wprowadzić w miarę obiektywny regulamin, ale jest to możliwe.

Tu dygresja. Przy „rodzinnym" śniadaniu rozmawiamy o tym, jak skutecznie dzisiejsze czasy - zdominowane przez obrazek - pozbawiają nazwisk aktorów, szczególnie młodych. Coraz częściej słyszy się taki mniej więcej dialog: „Patrz, patrz to ten aktor, z tego serialu! Nie, chyba z tamtej reklamy! Z serialu, na mur! Fajny jest! Ale jak on się nazywa? Nie wiem, ta lista na końcu tak szybko leci!". „Złote Maski" mogłyby pomóc w identyfikacji twarzy z nazwiskiem. Mogłyby ułatwić rozpoznanie anonimowo używanych artystów, przywrócić im godność twórczą. Być może tak by się stało, gdyby plebiscyt zorganizować nieco inaczej.

Zastanawia mnie też regulamin „Ludwików". Ktoś zgłasza kandydatury we wszystkich kategoriach, spośród nich nieznana kapituła nominuje do nagrody, a potem wskazuje zwycięzców. Prof. Jacek Popiel, przewodniczący kapituły „Ludwików" w wywiadzie udzielonym red. Wacławowi Krupińskiemu stwierdza, że „(...) poza panią notariusz, która czuwa nad całością głosowania, zarządem krakowskiego ZASP-u oraz mną [czyli prof. Popielem – przyp. mój] nikt nie zna całego składu kapituły, zatem nie ma mowy o jakimś umawianiu się, czy o forsowaniu danej osoby, czy spektaklu. To daje szanse, że wynik głosowania w pełni oddaje opinię środowiska." Otóż te kalkulacje (zwłaszcza zapisane w ostatnim zdaniu) wydają mi się mylne. Być może utrudnione jest lobbowanie i cała odpowiedzialność spada na statystyczne wybory dokonywane przez członków kapituły. Ale jeżeli nikt nie wie kto i na jakich zasadach powołał 68 członków tego gremium, w jakich proporcjach wiekowych, z jakich teatrami są oni związani, jakie opcje estetyczne prezentują – zawsze będzie zachodziło podejrzenie o manipulację. A efekt pracy kapituły nie odda w pełni opinii środowiska i może okazać się przypadkowy. Dowodem na to jest pominięcie w nominacjach (mówi o tym również prof. Popiel) świetnego spektaklu operowego „Don Pasquale" Gaetano Donizettiego w reż. Jerzego Stuhra, ze wspaniałymi - nie tylko wokalnie, ale również aktorsko - śpiewakami, że wymienię tylko Mariusza Kwietnia i Grzegorza Szostaka.

Dla „Dziennika Polskiego", medialnego organizatora „Masek" i „Ludwików" najważniejsze są ubiegłoroczne roszady dyrektorskie oraz to, że dzięki nim „Kraków dziś jest pierwszą ligą teatralną". To budujące stwierdzenie ogłosił red. Łukasz Gazur w artykule „Zmiany artystycznych konstelacji na scenach". Dalej pisze tak: „Dotąd Stary Teatr i nowohucka Łaźnia Nowa uchodziły za przystań nowoczesności. Domem dojrzałej klasy średniej był Teatr STU. Rozrywkę zapewniały Groteska i Bagatela. Za twierdzę tradycji uchodził Teatr im. Słowackiego. Scena PWST dostarczała przede wszystkim przeglądu młodych talentów". Red. Gazur wspomina jeszcze Teatr Ludowy i „buńczuczny" Teatr Nowy, który "próbował się zmieścić we wspomnianym tandemie nowoczesności". Czyli dawniej było normalnie, co zauważało wielu bezstronnych obserwatorów. Kraków miał sceny zróżnicowane w charakterze i estetyce, a widz mógł dokonywać wyboru, zgodnie ze swoimi upodobaniami. Ale najwyraźniej żyjemy w czasach, gdy każdą porażkę łatwo przekuć w sukces, a sukces zamienić w porażkę. Dla red. Gazura - to co było dawniej - kojarzy się nie najlepiej: „(...) dobrze znane układy w krakowskim życiu teatralnym odchodzą do lamusa". Zwracam uwagę na słowo „układy", które robi zadziwiającą karierę w relacjach medialnych. Przysłowiową kropkę nad „i" stawia Łukasz Drewniak, cytowany przez red. Gazura we wspomnianym artykule: „Obserwując pierwsze premiery w Słowackim i Ludowym, stawiam tezę, że punktem odniesienia dla tandemu Szydłowski – Głuchowski, jak i dla Małgorzaty Bogajewskiej stał się Narodowy Stary Teatr". I dalej: „Wierzę, że dzięki temu wyścigowi krakowskie życie teatralne, zyska nowy impet. Porażki premierowe będą bolały w dwójnasób. Zaproszenia festiwalowe i zagraniczne będą cieszyły jakby bardziej." Pełna zgoda, bo jeśli w jednym mieście działa parę zakładów produkujących podobny towar według jednego patentu, to konkurencyjność może doprowadzić do niezłej jatki!

Jak to jest z tą pierwszą ligą teatralną? Namawiałbym red. Gazura do wstrzymania się z ocenami. Bo zależy w co gramy. Jeśli jest to liga - w szerokim znaczeniu - zróżnicowanych scen, to Kraków nigdy z niej nie wychodził. Jeśli liga ich zrównania - w imię postępu i nowoczesności, to rzeczywiście Kraków dopiero do niej wkracza, ale i tak na ogłaszanie wyników jest ciut za wcześnie. (Co to jest dzisiaj nowoczesność? Ja nie wiem i zazdroszczę tym, którzy uważają, że wiedzą.) Wnikliwe pióro Łukasza Drewniaka notuje: „Kilka styczniowych i lutowych wizyt na scenach w Nowej Hucie i Krakowie uświadomiło mi, jak bardzo zmieniła się publiczność Słowackiego, Starego i Ludowego." To prawda, wielu wykluczonych pozostało w domach, wielu młodych, teatralnych nuworyszy zaczęło zapełniać widownię. Jedni (starzy) muszą rozumieć co dzieje się na scenie, bo inaczej już nie potrafią, drudzy (młodzi) nie muszą rozumieć, bo inaczej jeszcze nie potrafią. A popkulturowy kontekst? Dla jednych przygnębiający, bo niezrozumiały, dla drugich zabawny, bo zrozumiały. Łukasz Drewniak z satysfakcją konkluduje: „W Starym na „Triumfie woli" Strzępki i Demirskiego (...) więcej niż zwykle pięćdziesięciolatków." To prawda, ale ten spektakl jest absolutnie wyjątkowy, jest manifestacją wartości pozytywnych, a to dzisiaj jest nam bardzo potrzebne.

Ta część felietonu była bardzo krakowska. Ale może przyda się na coś czytelnikom z innych miast? Wiem, że też miewają problemy ze swoimi plebiscytami i usytuowaniem lokalnych scen.

Tymczasem dosyć tych gorzkich refleksji. Mamy Międzynarodowy Dzień Teatru. Nasze Święto. Życzę mądrości, wzajemnego szacunku, umiejętności słuchania siebie nawzajem i rozsądnego korzystania z tego, co było - dla dobra tego, co jest. Życzę pokory, tolerancji, wygłuszenia emocji, powrotu do wspólnoty. Życzę miłości, której - jak pisał Norwid - kształtem jest piękno. A piękno to sztuka. Również sztuka teatru. Życzę wielu sukcesów w jej uprawianiu!



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
25 marca 2017