Wichury nad Polską

W Krakowie wszystko przeżywa się mocniej. Bardziej emocjonalnie. Tutaj zdarzenia rezonują ze zdwojoną siłą. Szczególnie, gdy chodzi o sprawy tutejsze, ściśle lokalne, bliskie i swoje. W miasto wycieka informacja o premierze Wesela i już czuć elektryzujący dreszcz podniecenia. Bo Wyspiański, scena Narodowa i Jan Klata: reżyser o wyjątkowo zawadiackiej wyobraźni. Premierę Wesela aktorom przyszło grać w warunkach ekstremalnych. Parę dni wcześniej ogłoszono nowe nominacje dyrektorskie i pośród nich nie znalazło się nazwisko obecnego dyrektora, pomimo sugestii zespołu artystycznego teatru. Zamiast niego, głosem nie znoszącym sprzeciwu, wybrano człowieka prawie w ogóle nieznanego w polskim środowisku teatralnym.

W takim stanie emocjonalnego wytrącenia, zmącenia spokoju i skupienia twórczej pracy zespół zagrał premierę - jakby już nic nie było do stracenia. Z żarem, który za sobą pozostawia jedynie spaloną ziemię. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć, a w takiej sytuacji okazało się, że właśnie Wesele jest najlepszą odpowiedzią na rzeczywistość. Następnego dnia krytycy byli zgodni: Jan Klata zaprezentował swoje najwybitniejsze dzieło.

Klata rozpoznał, że Wesela nie można już grać tak, jak zostało ono napisane przez Wyspiańskiego. Jak w przypadku Trylogii i Ziemi obiecanej pokazał, jak powierzchowne i nieprzemyślane jest nasze traktowanie polskiej klasyki literatury. Wczytując się w semantykę tekstu zeskrobał bezpieczne interpretacje wkuwane na pamięć pod groźbą nie zdanej matury. Swoich aktorów poprowadził tak, by stanęli w opozycji wobec zbyt szybko dopisywanych sensów. Bo ani Wyspiański, ani Klata, nie oszczędzają swojego widza. Obu cechuje bolesna, bezkompromisowa szczerość, bo tylko tak można mówić do swojej publiczności, gdy chce się z nią rozmawiać na tematy poważne. Wyspiański chciał tym dramatem wstrząsnąć Polakami, ale zamiast tego, podczas drugiego przedstawienia Wesela otrzymał od widowni wieniec z napisem „Czterdzieści i cztery". Znając jego myślenie o posłannictwie i obowiązkach artysty możemy się jedynie domyślać, że był przerażony. Nie chciał być kolejnym wieszczem, którego wszyscy cytują, ale nikt nie traktuje serio. Wyspiański pisał w rzeczywistości kraju znajdującego się pod zaborami, w Polsce, czyli nigdzie i jego diagnoza jest wstrząsająca. Prawdopodobnie dlatego nie uwzględniają jej szkolne opracowania i dobroduszne panie polonistki. Prawda Wesela to perwersyjny masochizm Polaków, którzy uwielbiają pielęgnować swój status ofiar. Kochają mówić, jak to my cudownie jesteśmy biedni i wspaniale nic nie możemy – uderzyć w taki akord i cała widownia będzie szczęśliwa. Ten sens idealnie oddaje ostatnia scena spektaklu Klaty. Wszyscy nasłuchują tętentu kopyt, nadchodzącego wojska, szczęku broni. Wydaje się, że coś wielkiego, przemożnego, co wstrząśnie światem w jego posadach naprawdę nadciąga, jest już bardzo blisko. Furia muzyków, która budowała nastrój wyczekiwania jest już tak wszechogarniająca, że nawet aktorzy stojący tuż obok siebie nie są w stanie usłyszeć swojego krzyku. Ale w końcu wszystko wytraca swój pierwotny pęd, zastyga w biernym oczekiwaniu. Wszystkie gesty zamierają. Nikt nie podejmuje żadnych działań. Mijają kolejne lata i wraca Jasiek, już siwy, z latami doświadczenia na karku. Przygląda się otępiałym wyczekiwaniem współbiesiadnikom. Co musiałoby się stać, by Polacy w końcu się przebudzili? Byśmy przestali z pietyzmem i lubością kolekcjonować narodowe katastrofy. Byśmy w końcu zaczęli realizować pozytywny program na siebie. Klata wyciął z tekstu Wyspiańskiego wszystkie konsolidacyjne momenty niosące nadzieję. W tym spektaklu nigdy nie było Złotego Rogu. Wichry niosą polski entuzjazm. Jasiek oczywiście ruszy w noc... ale najpierw musi wciągnąć spodnie, bo nasz narodowy witalizm plącze mu się między nogami. Szanse na realną zmianę zostają zaprzepaszczone gdzieś w oparach weselnego upojenia. W chocholim tańcu, który nie jest metaforą, stanem przejściowym - trwa przez cały spektakl. Bo to on jest naszą rzeczywistością.

Kiedy czytamy wywiady ze współpracownikami Jana Klaty, często możemy zauważyć tendencję do mówienia o nim, jak o rozkapryszonym, nadzdolnym bachorze, który bezpardonowo wparował na deski polskiego teatru. A Jan Klata ten „bardzo dobrze wykształcony buntownik", talent autentyczny i rozbrykany, radośnie bawi się asocjacjami, które generują jego rozigrane synapsy. Radośnie, ale jednocześnie bardzo dotkliwie. Rozpoczynając pracę nad tym tekstem doskonale zdawał sobie sprawę, jakie obciążenie towarzyszy pracy na scenie Teatru Narodowego i co znaczy, wystawić w takim miejscu jeden z najważniejszych, polskich dramatów XX wieku. Co znaczy mówić o tym, co jest w Polsce do myślenia. Klata mówi o tym od czasów Rewizora. Czy faktycznie jest to „kaznodziejstwo na temat polski", jak określił to w jednym ze swoich tekstów Tadeusz Nyczek? Stałą cechą stylu inscenizacyjnego Klaty jest stosowanie grubo ciosanych metafor, na granicy złego smaku, które przełamuje finezją wyobraźni, jednym spojrzeniem aktora w stronę widowni: Widzicie? Widzicie, co my wyrabiamy? Co my wszyscy wyrabiamy?! Jan Klata nigdy nie bał się mówić głośno, co go we współczesnej Polsce boli. I jest to szczególnie ważne właśnie teraz, gdy nikt nie zdążył jeszcze wypracować języka, by to, co dzieje się na zewnątrz teatru wypowiedzieć we właściwy sposób. Nazwać jak należy. Skonkretyzować. I to tak, by nikogo nie wystawić poza nawias dyskursu. W przypadku Wesela i jego szerokiego spektrum społecznego, jest to zadanie tym trudniejsze, bo to dramat o wielkim, społecznym podzieleniu. Narodowym zbałamuceniu. Niby już wszystko zapomniane, ci z miasta przyjeżdżają, by bawić się z tymi ze wsi, a Polacy i Żydzi to przyjaciele... tylko, że tacy, co się nie lubią. Klata podkręca w swoim spektaklu zderzenie różnych klas społecznych. Wypuszcza bohaterów z przeciwległych narożników i patrzy, co się stanie w tym różnokolorowym konglomeracie aspiracji, pretensji i interesów. Wyście sobie, a my sobie (...), każden swoją świętość święci. Tak widział to również Wyspiański. Pytanie znane wszystkim na pamięć, o celowość szukania Polski... Aktorzy rzucają w przestrzeń. Nie ma konkretnego adresata, który zobligowany do udzielenia odpowiedzi rozgrzeszyłby resztę zebranych z obowiązku jej samodzielnego szukania. W tym spektaklu to pytanie wybrzmiewa mocniej, bo czwarta ściana nie zwalnia nikogo z odpowiedzialności.

Czy Polska jest fantazmatem, którego w ogóle warto szukać.
Czy Polska to stan emocjonalny.
Czy tylko biesy mogą do niej zaprowadzić.

Maria Janion w jednym ze swoich tekstów pisała, że Polacy przyjmując chrzest skazali się na wieczną ambiwalencję. Jesteśmy Słowianami ze wschodu, którzy przyjęli chrześcijaństwo z zachodu. Ten rozdźwięk, to fundamentalne pęknięcie dookreślające naszą tożsamość i nasze niepewne miejsce na mapie Europy ciągle zmuszają nas do wytwarzania samych siebie.

Jan Klata wielokrotnie powtarzał w wywiadach, że gdyby nie zajmował się teatrem poświęciłby się muzyce. W jego inscenizacji melodyjność dramatu Wyspiańskiego rozbrzmiewa pełną frazą. Jest tak silna, że podporządkowuje sobie aktorstwo. Niczym nie zagłuszana, nie rozpraszana przez sztucznie dodane efekty, buduje nastroje kolejnych scen. Płynie przez spektakl niosąc aktorów swoimi sensami. Pełna inscenizacyjnych możliwości, czasem zdaje się wybiegać przed swoich bohaterów, wyprzedzać ich ruchy i zamierzenia. Oczywiście bawi się też z aktorami, którzy czują dowcip swojego autora. Błyskotliwie podążają i współgrają z jego teatralną wyobraźnią. Grają tym tekstem do siebie, jak dla zabawy, zgrywy. A jednocześnie tak przejmująco. Klata zdaje się wszystkie postaci prowadzić pod włos. Na kontrze naszych wyobrażeń i zastanych schematów myślowych o bohaterach, którzy w tym spektaklu nie mają historycznych pierwowzorów, są jedynie archetypami.

Potęga Narodowego Starego Teatru stoi osobowościami aktorskimi. Teatrologiczne decorum podpowiada zatem, by w tym miejscu wspomnieć: Juliusza Chrząstowskiego, który rolą Gospodarza powiększył liczbę swoich aktorskich perełek w realizacjach Klaty (by wspomnieć jedynie Trylogię i Wroga ludu). Krzysztofa Zawadzkiego grającego Czepca z takim żarem, że nikt na trzeźwo nie szukałby z nim zwady. Radosława Krzyżowskiego, jako Pana Młodego. Romana Gancarczyka, jako Dziennikarza. Edwarda Linde Lubaszeno – Stańczyka, ale w tej inscenizacji bardziej pustelnika, który w bezsilności uciekł, by być jak najdalej od ludzi. Bartosza Bielenię, cudownego oazowego księdza dobrodzieja... Annę Dymną (Radczyni) i Elżbietę Karkoszkę (Klimina) – które jak Parki, jak grecki chór tkają sytuację sceniczną przeplatając ją swoją obecnością. Beatę Paluch (Gospodyni) oraz Ewę Kaim i Annę Radwan, grające bliźniaczo podobne: Zosię i Haneczkę. Pęknięciem pośród tych mocnych, wyrazistych kreacji aktorskich jest rola Czarnego Rycerza, granego przez Małgorzatę Gorol. Delikatna postura aktorki, której nagość pokrywają narodowe emblematy, sprawia, że wygląda jak pisklę, wychudzone, poranione, pragnące krwawego żniwa. Stosów trupów, by krew rzeką spłynęła.

Teatrologiczne decorum każe też powiedzieć, że ten spektakl przygotował wielopokoleniowy zespół artystów (wszak wesele to impreza rodzinna), którego potencjał Klata potrafi rozhuśtać. Wie, jak sprowokować, rozjuszyć te niemalże mityczne moce aktorskich indywidualności, które rozpędzają spektakle - grane jakby to były finezyjnie strojone stradivariusy.

Scenografia Justyny Łagowskiej jest schematyczna. Jakby specjalnie pomyślana wbrew Wyspiańskiemu, który chciał, by każde przedstawienie miało wystawę zindywidualizowaną. Widzowi podpowiedziane zostały jedynie pewne skróty myślowe, które musi rozbudować we własnym zakresie. Pośrodku sceny, na kikucie rosłego dębu przydrożna kapliczka - ale beż żadnego świątka, bo pod polskimi strzechami nie ma już dobrych duchów. Wokół tego jałowego meritum kręgi zatacza korowód weselników. Ich działania to rytuał bez intencji. Bez żadnej siły dośrodkowej, ani odśrodkowej. Z krzywych ram scenicznych zwieszają się kolorowe wstęgi dekoracji. Farby świeże, naturalne, rysunek ogromnie prawdziwy, wszystko aż do ram idealne. Bo to przecież młododopolskie ukochanie ludowszczyzny, jej prostoty i szczerości.

Główny ciężar symboliki spektaklu został przeniesiony na kostiumy. Justyna Łagowska idealnie skroiła patchwork niejednorodności i ferii kolorów. Pomieszała elementy ludowe z modnym ostatnio patriotycznym dress codem – dzięki czemu uzyskała wysmakowaną Polskę narodową, prosto z prowincjonalnego second handu. W tak skomponowanej plastyce scenicznej groza tekstu Wyspiańskiego uderza z jeszcze większą siłą. Jego pomruki, jakby wydobyte głęboko spod ziemi, nie pozwalają na sprowadzenie całości do powierzchownej zabawy w neocepelię. Tym bardziej, że po bokach sceny, jak gargulce w pogańskiej katedrze śpią upiory tego, co w naszej słowiańszczyźnie najmroczniejsze. Temu weselu drużbują upiory. Zastygłe demony wyobraźni. Spod przymrużonych powiek obserwują biesiadników, gdy z ich ust spływa modlitwa. To inscenizacyjny majstersztyk, że do współpracy Jan Klata zaprosił właśnie „nekrofolkowy" zespół Furia. Siła tego spektaklu tkwi w jego muzyce. W niej jest klucz do interpretacji całości. To jest pogaństwo prawdziwe, pierwotne, dobiegające głęboko z trzewi. Muzycy są jak chtoniczne bóstwa hipnotyzujące weselnych gości. Za ich sprawą radosne święto godów staje się pandemonium instynktów. W alkoholowym upojeniu, umęczeniu rozhulaną nocą, bohaterowie dramatu Wyspiańskiego osuwają się w trupi korowód chocholego zapomnienia. W nim budzi się słowiańskość mroczna i nieokiełznana, nieprzewidywalna.

Andrzej Wanat pisał, że Wesele to barometr pogody w Polsce... Od krakowskiej prapremiery w roku 1901 (reż. Adolf Walewski), porywali się na nie najwięksi polskiego teatru: Osterwa, Woszczerowicz, Hanuszkiewicz, Wajda, Zamkow, Grzegorzewski, Dejmek, z czasem: Zadara i Liber. Podobno bez Wesela Polacy nie istnieją, bo to jest nasze „być albo nie być". To tekst, który zawsze odnajduje swój społeczny rezonans. Gdy jedne znaczenia tracą na aktualności, inne wypływają na wierzch tworząc nowe konteksty interpretacyjne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że każda kolejna inscenizacja niesie w sobie echo poprzednich wystawień. Wesele to najkrwawsza satyra na Lechitów, jaką napisano do tej pory. Podszyta smutkiem i marazmem. Dramat narodowy o rozpaczy i bezsilności. W spektaklu Klaty nawet fetowane małżeństwo, które powinno być fajerwerkiem radości życia, okazuje się jedynie honorowym gestem wobec naiwnej panny. Reżyser drastycznie pociął oryginalny tekst. Szerokie frazy Wyspiańskiego przekuł w skróty myślowe, dzięki czemu skondensował nastroje budujące spektakl. Estetycznie przebił się na drugą stronę realizmu, co pozwoliło mu na przedstawienie całości, jako sennego widzenia. Całkowicie pominął anegdotyczność wydarzenia towarzyskiego.

Co znajdą, gdy nasze serca rozkroją na pół? Lalki, szopki, podłe maski, farbowany fałsz, co zostało w nas prawdziwego? Z tamtej niezbrukanej czystości, którą tak kochali nasi krakowscy dekadenci. Malowanki częstochowskie. Gorycz bezsilnej furii na Polskę, która kładzie się cieniem za plecami weselników.

 



Olga Śmiechowicz
Migotania
4 listopada 2017
Spektakle
Wesele
Portrety
Jan Klata