Widz ożeniony ze śmiechem

Dobra zabawa gwarantuje pełną widownię. Wiedzą o tym reżyserzy, którzy chcą teatrowi zapewnić kontynuację przedstawień przez długie lata. Mamy takie, doskonałe zresztą w swoim rodzaju, spektakle we Wrocławiu, ma je także i Poznań. Jednak nie zawsze ten rozrywkowy walor towarzyszy wybitnym, wielowarstwowym tekstom; częściej za materiał literacki służą farsy z wieloma drzwiami i humorem sytuacyjnym, który nie pozostawia po sobie nic, gdy przebrzmiewają ostatnie oklaski. Teatr Nowy pokazał, że dramat Nikołaja Gogola daje się odczytać także na sposób farsowy

„Naprawdę, śmiech jest ważniejszy i głębszy, niż ludzie myślą. Nie ten śmiech, zrodzony z chwilowej irytacji, żółci, chorobliwego usposobienia, ani też lekki śmiech służący do płochej rozrywki i zabawy – lecz ów śmiech, który promieniuje ze świetlanej natury człowieka, promieniuje dlatego, że na dnie jej znajduje się wiecznie bijące jego źródło, które pogłębia przedmiot, uwypukla to, co pozostałoby niedostrzeżone, bez którego przenikającej siły płytkość i pustka życia nie przeraziłaby tak człowieka. Podłość i nikczemność, obok których obojętnie przechodzi co dzień, nie stanęłaby przed nim w tak strasznej, karykaturalnej prawie postaci. Nie zawołałby z drżeniem: „Czy naprawdę istnieją tacy ludzie?” – podczas gdy sam dobrze wie, że są jeszcze gorsi” – napisał Gogol w tekście „Po premierze”. Ponad 160 lat później to właśnie ten śmiech stał się głównym bohaterem spektaklu. Dochodzi on z widowni, ale i ze sceny. Dominujący, nieszczery Kaczkariew (Zbigniew Grochal) wyśmiewa niezgulnego lejtnanta marynarki Żewakina (Michał Grudziński), a mógłby tak śmiać się właściwie z wszystkich po kolei: z wyrachowanego egzekutora Jajecznicy, z pretensjonalnego eks-oficera piechoty Anuczkina (Aleksander Machalica), ze zwalistego, choć epizodycznego kupca Starikowa (Ildefons Stachowiak), a w przypływie łaskawości dla ludu – nawet z pijącego tęgo służącego Stiepana (Wojciech Deneka) czy żarłocznej i leniwej służącej Daniuszki (Sidonia Błasińska). Ze swojego przyjaciela Podkolesina (Paweł Hadyński), niedoszłego pana młodego, nie śmieje się, bo irytuje go jego niezdecydowanie, zaś dowody na wyższe matrymonialne kompetencje swatki Fiokły Iwanownej (Bożeny Borowskiej) sprawiają, że ostatecznie przestaje się śmiać także w jej towarzystwie.

Wydobyty przez Łukasza Wiśniewskiego z gogolowskiego tekstu humor jest bardzo gruby. Postaci kandydatów do ręki panny na wydaniu są przerysowane, karykaturalne i w zasadzie stanowią niezależne od siebie źródła śmiechu. Charakterystyczny wygląd, sposób mówienia, poruszania się i gestykulowania konsekwentnie określają je na przestrzeni całego dramatu. Po jego zakończeniu największe oklaski dostał właśnie najbardziej przerysowujący swoją postać odtwórca roli Anuczkina. Tak nachalne podanie tekstu, który daje się zagrać bardzo realistycznie (udowodniła to choćby dawna inscenizacja w Teatrze Telewizji z Anną Seniuk w roli głównej), nie pozostawia widzowi szans na refleksję. Ta zostaje zastąpiona przez notoryczne rozbawienie, które ustępuje dopiero w końcowej scenie, gdy Agafia Tichonowna (Anna Maria Buczek) oddaje się smutkowi po porzuceniu przez pana młodego tuż przed ślubem. Budzi współczucie i sympatię: jej naiwne marzenia, bez względu na to, jak niedojrzałe, nie zasługiwały na taki finał. Z drugiej strony, choć Podkolesin zranił ją swoją niewczesną autodefenestracją, to w gruncie rzeczy zrobił rzecz uczciwą, choć z przyczyn niewiele mających wspólnego z wybujałą moralnością (jak powiedziałby psycholog, „gradient unikania okazał się silniejszy niż gradient dążenia”). Za sprawą tej jego ucieczki nie doszło do kolejnego absurdalnego, unieszczęśliwiającego obie strony małżeństwa.

Wszyscy kandydaci na męża, tak bardzo różni w swoich osobowościowych karykaturach, mieli pewne wspólne cechy: byli nieatrakcyjni fizycznie, znacznie starsi od niedo-oblubienicy, a przy tym traktowali ją instrumentalnie. Jajecznicę interesował wyłącznie jej posag i nawet rzekome obłąkanie nie stanowiło przeszkody w jego objęciu. Anuczkin snobował się na wykształconą żonę, znającą język francuski, który jemu „nie był dany”. Żewakina interesowała tylko fizyczna strona małżeńskiego pożycia, a jego lubieżność miała okazję narastać w trakcie poprzednich szesnastu niewieścich odmów. Nawet Podkolesin, choć pozornie zachęcony cielesną bliskością, ostatecznie wybrał brak zobowiązania „na całe życie”, wykazując niedojrzałość małżeńską godną – w świetle wszystkich okoliczności – najwyższego uznania.

Małżeństwo pokazane zostało bowiem przez Gogola jako instytucja uprzedmiatawiająca obie strony. Panna na wydaniu chce przystojnego szlachcica, który by nie pił za dużo i nie bił jej. Uczucia nie odgrywają tu większej roli, podobnie jak bez znaczenia jest dobre poznanie kandydata przed podjęciem długotrwałego, w tamtych czasach praktycznie nieodwracalnego, zobowiązania. Bez trudu daje się intrygującemu Koczkariewowi zniechęcić pannę do pozostałych kandydatów i namówić na wybór jego przyjaciela. Nie można oprzeć się wrażeniu, że chodzi jej o wyjście za mąż, a nie o znalezienie właściwej osoby. Ponieważ wszyscy kandydaci mają zalety i wady, w desperacji próbuje nawet posiłkować się w swoim wyborze ślepym losem. Choć atrakcyjna, Agafia wydaje się próżna i niedojrzała. Nie możemy jednak zapomnieć, że dla kobiety, nawet jeśli nie jest pozbawiona środków do życia, zamążpójście jest jedyną możliwą drogą życiową. Wprawdzie w sztuce nie ma wskazówki, na ile bohaterka jest tego świadoma, ale być może sprawa była tak oczywista, że tekst nie potrzebował niczego objaśniać.

Natomiast dla mężczyzn ożenek stanowił szansę na zaspokojenie własnych egoistycznych potrzeb: powiększenia materialnego bezpieczeństwa, podwyższenia samooceny dzięki posiadaniu wykształconej żony, łatwemu folgowaniu chuci. W tym sensie żaden z kandydatów nie był godzien związku ze znacznie młodszą, pociągającą kobietą. Handlowy, zupełnie nieromantyczny, pełen hipokryzji charakter ożenku, jaki został przedstawiony przez rosyjskiego dramatopisarza, stanowi rodzaj oskarżenia ówczesnych stosunków społecznych. W inscenizacji Wiśniewskiego komediowy rozmach przysłania tę ogólniejszą refleksję. Jednak tekst może pracować w widzu także po opuszczeniu teatru. Wtedy to, oprócz wspomnień dobrej zabawy, którą zapewniła nam sprawna gra aktorska, dostępna staje się gorycz, pochodząca z konstatacji, że to podli, mali ludzie, odpowiednio zagrani, swoimi rozdętymi nad miarę przywarami przyprawili nas o ten śmiech. Bo choć to ze śmiechem ożenił nas reżyser, konsumpcja tego małżeństwa, także dzisiaj, po tylu latach, może nie być łatwa.



Jarosław Klebaniuk
g-punkt.pl
19 października 2010
Spektakle
Ożenek