Wielka improwizacja Passiniego

Paweł Passini, przygotowując w Teatrze Studio spektakl "Artaud. Sobowtór i jego teatr", postanowił zajrzeć do świata Antoine\'a Artauda - artysty, surrealisty, wizjonera, by tam odnaleźć początki teatralnej drogi, którą podążyli m.in. Kantor i Grotowski. Multimedialne przedstawienie jest niestety bardzo nierówne: z początku intrygujące, w dobrym tempie, z czasem przekształca się w spektakl złożony z nadmiernie rozbudowanych wątków i powtarzanych po wielokroć motywów

A zapowiadało się dobrze. Pierwsze minuty spektaklu intrygują, obiecują widzom, że wejdą w magiczny świat, który może trudno zrozumieć, ale można go intuicyjnie odbierać. Reżyser "gra" Kantorem, Grotowskim, kolejne obrazy umieszcza na tle kosmicznej scenografii, z rekwizytami rodem z Teatru Cricot i Artauda.

Korzystając z manifestów artysty (m. in. o Teatrze Okrucieństwa), fragmentów tekstu audycji "Skończyć z sądem bożym", libretta opery "Astronom", Passini postanowił przybliżyć sylwetkę: artysty, szaleńca, wizjonera i skomplikowaną relację, jaka tworzy się między reżyserem i aktorem. Starał się dotrzeć do źródeł teatralnej drogi, którą podążali później Brook, Kantor i Grotowski, inspirujący Passiniego. W multimedialnym przedstawieniu pojawiają się nawiązania do biografii artysty, np. próby w Teatrze im. Alfreda Jarry, prace nad operą "Astronom" Edgara Varese, pobyt w szpitalu w Rodez, gdzie Artaud poddany został elektrowstrząsom.

Nad wieloma wcieleniami Księcia Artystów dominuje przez cały spektakl, zawieszony nad sceną Nad-Artaud (Marek Oleksy, mim, aktor Henryka Tomaszewskiego z wrocławskiego Teatru Pantomimy), niczym Bóg, czekający na artystę, przekonanego, że ma w niebie sobowtóra. Przez scenę przewijają się jak w kalejdoskopie kolejne alter ego Artauda, np.: Śmierć-Artaud (Katarzyna Sobiszewska), Aktorzyca-Artaud (ciekawa Lena Frankiewicz), rodem z niemego filmu "Męczeństwo Joanny d\'Arc", w którym z sukcesem grał Artaud, czy najciekawsza kreacja, stworzona przez Przemysława Wasilkowskiego, wcielającego się w Antoine\'a Artauda. Jego postać, rozedrgana wewnętrznie, niespójna, stara się być wierna swojej wizji teatru, jako miejsca, które w powszechnym chaosie świata, może być jedyną dla niego szansą.

Niestety po kilkudziesięciu minutach, spektakl przestaje być oryginalny, jakby obfitość treści i skojarzeń reżysera - erudyty, zaczęły przerastać jego samego. Widz, który niewiele wie o reformatorze teatru, gubi się w chaotycznym gąszczu obrazów, nie jest w stanie odczytać ich sensu, nie rozumie pewnych zabiegów, którymi Passini, jak kiedyś Artaud się bawi (słynny foto szok).

Redaktorzy mawiają: nie ma takiego tekstu, któremu skróty by zaszkodziły. W przypadku większości spektakli teatralnych jest podobnie. Gdyby Passini zacisnął zęby i ograniczył przedstawienie czasowo, nadał mu większy rygor, powstałby spektakl złożony z onirycznych obrazów, które nie przekształcałyby się w rozdęte niebotycznie wątki i powtarzane po wielokroć motywy, a tworzyłyby -abstrakcyjną- ale domkniętą kompozycyjnie całość. Tymczasem reżyser wiele scen rozbudowuje nieznośnie. W efekcie, to co ma wstrząsnąć widzem, zaczyna się przemieniać w groteskę (scena elektrowstrząsów czy tekst wielokrotnie powtarzany przez aktorkę podczas próby).

W wywiadzie przed premierą Paweł Passini życzył sobie "wrażliwych widzów, którzy zechcą się zanurzyć w tym świecie [Artauda - przyp. red.] i przeżyją "słodką mękę" obcowania z nim". W tym spektaklu chyba jednak o widzach zapomniał, skupiając się na sobie.

"Jest brednią zarzucać tłumowi, że nie ma poczucia wzniosłości, kiedy myli wzniosłość z owymi czysto formalnymi manifestacjami[...] Nie publiczność winniśmy oskarżać, ale zasłonę form, które umieściliśmy między nami a tłumem". (Precz z arcydziełami, 1933, A. Artaud).



Lidia Raś
Polska The Times
27 maja 2011