Wilniuk

Ależ to był bas! Wspaniały, soczysty, krągły, z absolutną naturalnością prowadzony, z wileńskim zaśpiewem w polszczyźnie. Młode polskie basy próbowały go naśladować, ale owa miękka, kresowa intonacja wymowy była nie do podrobienia. Cechowała Bernarda Ładysza rzadka u śpiewaków wszechstronność

"Ballady Trzech Budrysów" nikt nie mógł zaśpiewać lepiej od Bernarda Ładysza, który - jak sam Moniuszko, stary Budrys z synami i autor wiersza, Adam Mickiewicz - wzrósł na wileńskiej ziemi. Ba - nie tylko tej ballady. Cechowała Ładysza rzadka u śpiewaków wszechstronność. Tworzył kreacje w repertuarze rodzimym, rosyjskim i włoskim, w dziełach współczesnych, w pieśniach i piosenkach.

Skołubą w "Strasznym dworze" Moniuszki był nieprześcignionym, choć zanim objął tę rolę, dziesiątki razy odtwarzał Zbigniewa. Pysznie go grał w "Strasznym dworze" nietypowym, bo utrzymanym w stylu buffo w Warszawie przez Bohdana Wodiczkę i Aleksandra Bardiniego (1963); za sprawą scenograf Teresy Roszkowskiej miał tam wysoką falę na czuprynie peruki i okrągłe oczy pięknisia, uwodzicielsko się uśmiechał pod czarnym doklejonym wąsikiem. Debiutował w Operze Warszawskiej, podobno w nagłym zastępstwie, jako Książę Gremin w Eugeniuszu Onieginie (1950), wcielił się w postać Króla Rene w "Jolancie" (1955). Rolę życia stworzył w "Borysie Godunowie" Musorgskiego (1960) w reżyserii Bardiniego pod batutą Jerzego Semkowa. Wystąpił w niej w Teatrze Bolszom w Moskwie (1963), w Budapeszcie, Belgradzie i Berlinie, i w nowej wspaniałej inscenizacji w Teatrze Wielkim w Warszawie (1972). Razem z nim przeżywało się dramat cara; w scenie śmierci walił się ze schodów. Do legendy przeszedł jego Król Filip, zwłaszcza w scenie z Wielkim Inkwizytorem, czyli młodym Markiem Dąbrowskim - w "Don Carlosie" Verdiego, fantastycznie w Warszawie wystawionym przez Czechów, Ladislava Śtrosa i Josefa Svobodę (1964). W albumie Polskiego Radia dokumentującym jego śpiewaczy talent (PRCD 3CD 521-523. 2004) znajduje się ta scena nagrana przez samego Ładysza - dwie postaci artysta różnicuje barwą głosu.

Repertuar włoski Ładysz praktykował we Włoszech. W roku 1956 wygrał międzynarodowy konkurs wokalny w Vercelli, uzyskując II Primo Premio Assoluto i w tymże roku został na krótko solistą Teatro Massimo w Palermo. Odtwarzał tam basowe partie w operach Verdiego, jak Don Carlos właśnie i "Nieszpory sycylijskie" (Procida) oraz w "Cyruliku sewilskim" Rossiniego (Don Basilio). Barbara Bittnerówna, nagrodzona w kategorii tańca na tymże konkursie w Vercelli opowiadała, że w mediolańskim studiu telewizyjnym, gdzie występowali, cały personel i ekipy techniczne zamarły, słysząc głos Ładysza; potem nagrodzono go owacją. Laureatów dyrekcja La Scali zaangażowała na wielkie tournee po kilku miastach Włoch oraz Szwajcarii, Francji, Niemczech Zachodnich. Partnerami jego byli spośród największych: Victorii de Los Angeles, Antonietta Stella, Franco Corelli, i basy Cesare Siepi, Boris Christów, Mikołaj Giaurow. Istnieje z tamtego czasu znakomite wykonanie monologu Fiesca z Simona Boccanegry, "Efestremo addio", dostępne na innym kompakcie "Ładysz & Ładysz", nagranym z synem Zbigniewem (STD 010 CD, 1994). Sławny dyrygent Tullio Serafin zaprosił go do rejestracji w Londynie dla Columbii (1959) partii Rajmunda w "Łucjiz Lammermoor" Donizettiego z Marią Callas w roli tytułowej. Czy ktoś z polskich śpiewaków ma płytę nagraną z Marią Callas? Nikt. A Ładysz ma.

Inną grupę ról włoskich stanowią komediowe. Tytułowym Don Pasquale (1961) bawił publiczność Opery Warszawskiej, mieszczącej się jeszcze wtedy przy ulicy Nowogrodzkiej w gmachu "Romy". Fotografia rozzłoszczonego Ładysza w peruce z puklami loków na sztucznej łysinie i Agnieszki Kossakowskiej (Norina) z różą na czubie fryzury i buzią "w ciup", zdobi dawny Iskier przewodnik operowy Karola Stromengera; można by ją uznać za symbol klasycznej buffy. Jako safandułę Uberta przy uroczej Bognie Sokorskiej skromna naonczas widownia telewizyjna oglądała go w małej operze Pergolesiego "La serva padrona" transmitowanej z foyer Filharmonii Narodowej. To kapitalne przedstawienie, które zapoczątkowało działalność Warszawskiej Opery Kameralnej (1961), zagrano potem kilka razy w Teatrze w Starej Pomarańczarni, i szczęśliwi zdobywcy biletów mogli tam podziwiać Ładysza. Urodzony aktor, dosłownie do spazmów śmiechu doprowadzał w monodramie Cimarosy "Maestro di capelia" na Scenie Kameralnej stołecznego Teatru Wielkiego (1971).

Wyśmienity był w czterech diabolicznych wcieleniach Lindorfa w "Opowieściach Hoffmanna" Offenbacha (1962). Naprawdę niesamowity, kiedy z cieni, wciąż inny, wychylał się na scenę, wręcz budził lęk. No a jego Mefisto w "Fauście" Gounoda! Rola, za którą, jak mówi, w młodości szalał, i występował w niej dobrych parę lat. Tuż po warszawskiej premierze w lipcu 1956 roku znalazł się na okładce pisma "Teatr" - z doprawionym haczykowatym nosem, w ostrej charakteryzacji, łyskający bielą zębów, w kapeluszu z piórkiem, niby szlachetka z kordem przy boku - bies, a jednak człowiek, pisano. Gdy pojawił się na przedstawieniu w grudniu, świeżo po triumfach we Włoszech, publiczność, która obsiadła wszystkie krzesła i obstawiła ściany, przywitała go huraganem braw. To dodało mu skrzydeł. Śpiewając Rondo złotego cielca, wskoczył na wielką beczkę; załamało się pod nim denko i wpadł do środka, ale głos nawet mu nie drgnął, tylko rozjaśnił się śmiechem.

W początku roku 1966 roku przyszedł do niego Krzysztof Penderecki - wtedy u progu sławy - prosząc o udział w premierze Pasji według św. Łukasza w katedrze w niemieckim Munster. Ujęty grzecznością młodego kompozytora, Ładysz poczuł się w jego muzyce jak ryba w wodzie. Tym bardziej, że wszędzie się podobała. Przez piętnaście lat uczestniczył w prawykonaniach kolejnych dzieł Pendereckiego: "Dies irae", "Kosmogonii", częściach "Jutrzni", "Te Deum", a także w hamburskiej prapremierze "Diabłów z Loudun". Ojciec Barre, "doprawdy infernalny ze swą wściekłością i potężnym basem inkwizytor-egzorcysta" napisał Jerzy Waldorff obecny na premierze. Całe wykonanie utrwaliła płyta Philipsa. Zjeździł świat, będąc solistą tych utworów w Filadelfii, Nowym Jorku, Waszyngtonie, Paryżu, Londynie, Rotterdamie, Edynburgu, Atenach, Bejrucie, Shirazie, a nawet w Australii - pod batutami m.in. Henryka Czyża, Andrzeja Markowskiego, Marka Janowskiego, Charlesa Brucka, Zubina Mehty, Eugene\'a Ormandy\'ego. "Te Deum" dedykowane Janowi Pawłowi II, prowadzone przez Pendereckiego, transmitowała z Asyżu Eurowizja.

Swój donośny głos z łatwością ogarniający wielkie audytoria Ładysz potrafił czynić wzruszająco delikatnym w pieśniach. W kantylenę "Błagosłowlaju was", Łesa Czajkowskiego wkładał duszę kresowiaka, znał sekrety ornamentyki, czar piano i mezzavoce przydatne w Perskiej pieśni miłosnej Rubinsteina. Urzekał w spolszczonych wersjach arcydzieł Schuberta: niegasnącą frazą w "Tyś ciszą mą" ("Du bist die Ruh") i romantyczną nostalgią w "Wędrowcu" ("Der Wanderer"). Ale na polskich, pirackich przeważnie, płytach Ładysza o wiele więcej niż tego rodzaju pieśni, jest piosenek. Śpiewał żołnierskie, masowe, radzieckie, polskie rozrywkowe i rosyjskie romanse. Z pewnością rozmieniał w ten sposób swój talent na drobne, ale lubił je. Przyniosły mu szeroką popularność, bo przeważnie w takim repertuarze występował w radiu, telewizji i na tak zwanych dawniej "koncertach dla świata pracy". I jaka by nie była błaha piosenka, czepiała się pamięci uszlachetniona głosem Ładysza. Można zresztą zrozumieć, że basa takiego kalibru i koloru kusi śpiewanie popularnego Bajkału, Ładysz tej pokusie ulegał.

"Mam życiorys ulepiony z głodu i chłodu, nędzy i dobrobytu, trudu ponad ludzką wytrzymałość, załamań i wzlotów" powiedział w rozmowie z Wacławem Pankiem (Kariery i legendy 2, wyd. II, 1987). Wileński "żulik" z Zarzecza, jak sam o sobie mawia, chórzysta u Bernardynów, jak ojciec i bracia, sierżant w III Brygadzie wileńskiej AK o pseudonimie "Janosik", uczestnik akcji "Burza" i "Ostra Brama", uciekinier spod kul plutonu egzekucyjnego, więzień obozu pracy w Kałudze nad Oką, podśpiewujący pod knutem leśny drwal, którego słuchał towarzysz niedoli Henryk Czyż - w 1946 roku przedostał się do Polski. Wypchnięty z zatłoczonego pociągu w biegu, przypłacił to urazem kręgosłupa. W Warszawie znalazł pracę pomocnika magazyniera w Zjednoczeniu Przemysłu Konfekcyjnego i ciepły muzyczny kąt u organisty kościoła Najśw. Zbawiciela, aż przyjęto go na solistę do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. Niesubordynowany uczeń Wyższej Szkoły Muzycznej im. Chopina zwyciężył w konkursie wokalnym YMCA w Warszawie (1947); jako nagrodę specjalną otrzymał płaszcz i kapelusz ze znanej warszawskiej firmy Stefan Cieszkowski... Uzyskał wysokie nagrody na festiwalach w Budapeszcie (1949) i Berlinie (1951).

W Teatrze czuł się spętany. Drażnili go partnerzy, reżyserzy, niskie pensje, rygory pracy, kolejni dyrektorzy - znajdował dobre słowo dla Bohdana Wodiczki i dla niektórych dyrygentów. Lubił brygadzistów sceny i garderobianych. Drwił z zasad higieny głosu i przygotowywania roli. Ot, zajmował się tym, co zwykle, a potem szedł do Opery i wkładał kostium. "Inaczej kłamałbym na scenie" rzekł. Rzeczywiście - nie kłamał. Zawsze był Ładyszem, a jednocześnie człowiekiem, którego akurat grał. Tę zdolność wykorzystywał film. Grał u Wajdy w Ziemi obiecanej, u Konwickiego w "Dolinie Issy", u Hoffmana w "Ogniem i mieczem". Macierzysty Teatr Wielki opuszczał w atmosferze konfliktu, przebywszy w nim prawie trzydzieści lat. Od 1979 roku w kraju zachodziły zmiany, wszystko było już możliwe i szeptano, że Ładysz zamierza być dyrektorem Opery...

W latach osiemdziesiątych dał szereg koncertów w kościołach. Za sceną zatęsknił. Zagrał Tewje Mleczarza w polskiej premierze "Skrzypka na dachu" w Teatrze Muzycznym w Łodzi (1983) i w przedstawieniu stołecznej Opery (1993); przedtem przyjął tu rolę Miechodmucha w "Krakowiakach i Góralach", i bardzo serdecznie przyjmowany był przez publiczność. W roku 2008 warszawska Akademia Muzyczna im. Fryderyka Chopina przyznała mu tytuł doktora honoris causa. Nową dlań rolę w todze i birecie odegrał z taką samą powagą i werwą, jak wszystkie poprzednie.

Ceremonialny charakter uroczystości ubarwiło wystąpienie świeżo mianowanego doktora. Ładysz nie zawahał się ubawić audytorium anegdotą i zanucić fragmentu jednego ze swych największych przebojów: Pieśni o matce - do matki żywił zawsze najgłębszy szacunek i miłość. Niespodzianką było bardzo osobiste wystąpienie ówczesnego marszałka Sejmu RP, niegdyś dyrektora Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, Bronisława Komorowskiego - dziś prezydenta. Wolno wkroczyła na estradę, by złożyć Ładyszowi gratulacje, para kombatantów AK ze sztandarem. Przez pięć lat pukał i stukał, aż zbudował pod Warszawą dom. Założył przy nim ogród. Uprawia go. Dobrze kucharzy, zwłaszcza potrawy wileńskie. Ma osiemdziesiąt osiem lat. Zdrowie i głos - ten słynny, najlepszy nie tylko w Polsce na przestrzeni całego półwiecza, ładyszowy bas -już mu nie dopisują.



Małgorzata Komorowska
Ruch Muzyczny
2 kwietnia 2011
Portrety
Lew Tołstoj