Witkacy w Narodowym

Połączenie „najciekawszy polski dramatopisarz awangardowy i Teatr Narodowy” wydaje się kontrowersyjne, a może nawet groźne, zarówno dla autora, jak i dla sceny. „Bezimienne dzieło” to jedno z przystępniejszych dzieł Witkacego, zniosło więc próbę tradycyjnej sceny, jednak spektaklowi czegoś zabrakło.

To jeden z tych dramatów Witkacego, gdzie autor najpełniej wyraża swoją fobię przed uniformizacją. Klęska cywilizacji spowodowana przez przejęcie władzy przez „jednolitą, szarą, lepką masę” jest jednoznaczna, szczególnie dlatego, że ludzie najwyraźniej mają potrzebę utraty osobowości. Są spragnieni nowej idei, nowej religii, o którą można będzie walczyć i która pozwoli stać się elementem grupy, a to pragnienie staje się ważniejsze niż indywidualizm. Może z tego powodu sztuka wciąż pozostaje aktualna. Chyba nigdy bardziej niż teraz ludzie nie potrzebowali autorytetów, wartości i powodu do walki, wyładowania agresji, poczucia, że życie ma sens.

Spektakl pokazuje zagrożenia płynące z takich skłonności, a także sposób wykorzystania ich przez dyktaturę w swoich manipulacjach. Janowi Englertowi udało się przekazać, wyraźnie obecne w dramacie, obezwładniające poczucie nieuniknionego. Nie można nie dostrzec kunsztu aktorskiego, każda rola zagrana była rzetelnie. Wyróżniali się Marcin Hycnar (w roli Plazmonika Blödestauga) i Grzegorz Małecki. Role Hycnara są zawsze idealnie dopracowane, każda kwestia ma określony wydźwięk i konkretny pomysł, jego skupienie podczas gry udziela się widzom. Także i tu jego Plazmonik był dobrze poprowadzoną postacią, z ciekawie oddaną tendencją do rozczulania się nad sobą. Za to Cynga Małeckiego przyciągał uwagę charyzmą i siłą przebicia. Najmocniejsze momenty sztuki były prowadzone właśnie przez niego.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że – choć to kolejne podejście Englerta do „Bezimiennego dzieła", reżyser wciąż nie ma pomysłu na to, co jest kluczowe w dramatach Witkacego, czyli na dialogi o sztuce. Należy jednak przyznać, że niektóre rozwiązania (szczególnie w dialogu w więzieniu) wniosły sporo świeżości do sztuki. Ale i tak największym zarzutem wobec reżysera jest to, że wykreował wizerunek Witkacego-wieszcza i pozostawił widzów w przekonaniu, że „Bezimienne dzieło" to dramat absolutny, bogaty w tradycje, ugrzeczniony, patetyczny i wzniosły, a wszelkie udziwnione, absurdalne wersy są tylko charakterystycznym dla wielkich mędrców autotematycznym żartem.

Może Witkacego nie da się dobrze przedstawić na scenie z tradycjami? Bo zbyt niespokojnie przyjmowane są tu wszelkie ekscesy, za jakie uważa się eksperymenty teatralne? Bo do jego sztuk nie można podchodzić w pełni poważnie i z nabożnym szacunkiem, a przecież takie nastawienie do największej krajowej sceny w znacznej większości ma widownia? A może po prostu zabrakło pomysłu. W każdym razie, w „Bezimiennym dziele" Englerta Witkacy nie miał zbyt wiele do powiedzenia.



Anna Dawid
Dziennik Teatralny Warszawa
22 kwietnia 2013
Spektakle
Bezimienne dzieło