Wizje końca świata

Wiśniowy sad tkwi gdzieś na obrzeżach naszej pamięci kolektywnej. Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać Lubow Raniewskiej, jej brata Gajewa i innych osób, zamieszanych w życie tej dwójki. Jednak w tym spektaklu nasze przekonanie, że „Wiśniowy sad" jest elementem wiedzy powszechnej, upada i rozbija się na tysiące dźwięków.

Źródła tych dźwięków są różne. Spektakl jest splotem ludzkich głosów (od czystego sopranu po przerażający wrzask), fortepianowej melodii tła, rozdzierającej i wściekłej muzyki skrzypiec, odgłosów szurania, turlania, stukania... Jedynym elementem scenografii, który towarzyszy każdemu z tych dźwięków, a zarazem każdemu z przedstawionych portretów, jest stół. Gwoli ścisłości są to trzy porządne, drewniane stoły, które raz tworzą przestrzeń do ucztowania, innym razem robią za parkiet do stepowania, a jeszcze innym – za symbol upadku starego porządku rzeczy.

Stary porządek rzeczy zasadza się na przekonaniu, że szlachta do wyższych celów została stworzona, a chłopu nawet zajrzeć na salony nie wypada. To porządek wzniosłych rozmów, egzaltacji, porządek estetycznego piękna i muzyki, któremu powoli zaczyna doskwierać bieda... Rodzina decyduje się więc na sprzedaż majątku, upatrując w tym końca swoich kłopotów. Historia ta jednak nie wynika z tego przedstawienia, lecz tkwi we wspomnianej wiedzy powszechnej.

W tym przedstawieniu zaczynamy natomiast dostrzegać coś więcej, niż tylko dramat rozpieszczonych ziemian, którzy tracą swoje szlacheckie skarby. Dostrzegamy dramat ludzi, którzy rozstając się ze sprzętami codziennego użytku, tracą wraz z nimi poczucie bezpieczeństwa, dobre wspomnienia, a nawet swoją tożsamość.

Choć zamysłem autora „Wiśniowego sadu" było nadać sztuce wydźwięk komediowy, to spektakl Brala jest zapowiedzią tragedii. To tragedia zaklęta w dźwiękach: w nutach, krzykach i oddechach, osnuta gestem, tańcem ciał. To historia, która wżera się przez uszy do umysłu widzów (a może bardziej – słuchaczy) i wkrada się nieproszona gdzieś pod żebra.

W tej sztuce – jak stwierdził sam reżyser – nic się nie dzieje, a jednak dzieje się bardzo dużo. Ta sztuka żyje, jest jak tkliwa tkanka, trwa w nieustannym ruchu, poddana ciągłym przemianom. Tu każdy gest ma znaczenie i każdy aktor w każdej minucie trwania spektaklu jest niezbędny na scenie. Nawet jeśli jest bezczynny, to nie staje się nieruchomy: wraz z innymi tworzy tło, uwydatniając tych, którzy w danej chwili są najważniejsi. Tych dziesięć osób na teatralnych deskach współpracuje ze sobą jak trybiki zmyślnej maszyny, a może bardziej – jak połączone ze sobą struny skomplikowanego instrumentu o niezwykle szerokim zakresie dźwięku.

Ten kunsztowny dramat nabiera mocy również dzięki wielojęzycznym recytacjom i sztuce przenikliwego śpiewu białego, dzięki muzyce Guya Persona i Macieja Rychłego oraz za sprawą liryki Osipa Mandelsztama i Anny Achmatowej.

Gdyby moja recenzja mogła składać się z czterech znaków, napisałabym jedynie: Wow!



Anna Mazurek
Dziennik Teatralny Wrocław
24 marca 2014