Wojujący musical

Trudno młodości wyobrazić sobie własną starość, a przecież jest to wariant tego samego istnienia. Młodość nie wybiega myślą daleko naprzód, nie planuje i nie roztrząsa minionych wydarzeń, lecz upojona własnym szaleństwem, podąża z nurtem wolności

 Mick Jagger podobno powiedział kiedyś, z nonszalancją przysługującą młodym: "Wolałbym umrzeć, niż śpiewać Satisfaction w wieku czterdziestu pięciu lat". Dziś jest już grubo po sześćdziesiątce, co nie przeszkadza mu zapamiętale wykrzykiwać do publiczności słów tej piosenki, czy biegać do utraty tchu po scenie. I nikt go z tych deklaracji nie zamierza rozliczać, młodości się nie rozlicza. Zmieniło się tylko to, że biega nieco wolniej niż kiedyś, w końcu lata niepohamowanego "tankowania" dają o sobie znać. I choć jego gwiazda przygasa, to z pewnością Mick Jagger jest ikoną lat sześćdziesiątych i swego czasu wielu się w nim kochało, a wśród nich Woof, jeden z bohaterów "Hair", najnowszego spektaklu Gliwickiego Teatru Muzycznego.

Gliwicka scena zmierzyła się z legendarnym musicalem (premiera: 22.05.2010), opowiadającym o ruchu hippisowskim i jest to bez wątpienia kolejny ukłon, po takich przedstawieniach jak "Footloose" (2002) czy ostatnio "High School Musical" (2009), w stronę młodszej śląskiej publiczności. To zadziwiające, że przy tak dużej popularności na świecie jest to dopiero trzecia w Polsce inscenizacja "Hair". Prapremierę polską zawdzięczamy Wojciechowi Kościelniakowi (Teatr Muzyczny w Gdyni, 1999), który także podjął się wyreżyserowania musicalu w Gliwicach. Wystawioną z dużym rozmachem można również podziwiać tę rock-operę w reżyserii Konrada Imieli we wrocławskim Capitolu (premiera: 24.01.2010). "Hair" jest owocem "lata miłości" 1967 roku, jego głośna premiera w Public Theatre, przeniesiona następnie na oficjalną scenę Broadwayową, do Biltmore Theatre, przyniosła 1750 wystawień. Błyskawicznie pojawiły się w USA nowe premiery dzieła, wkrótce też przebojem zainteresowały się inne kraje - w Londynie zagrano "Hair" 1997 razy! Do legendy przyczynił się także film Milośa Formana z 1979 roku, reżyser jednak podszedł do tematu z właściwym sobie dystansem, w końcu w ciągu dziesięciu lat od teatralnej premiery nastroje hippisowskie uległy znacznemu wychłodzeniu.

Realizując prapremierowy spektakl w Gdyni, Wojciech Kościelniak pokusił się o aktualizację przedstawianych zdarzeń, nie bez przyczyny wyłuskał z treści "Hair" wątki polityczne, bo jak ze zgrozą wspominamy, koniec XX wieku nie należał do najspokojniejszych. W Gliwicach jednak reżyser odszedł od tego modelu, postanowił nie oceniać, nie komentować i nie uwspółcześniać, chciał oddać głos hippisom lat sześćdziesiątych, pozostawiając zaś diagnozę i pytanie: czy kontrkulturowe wartości są wciąż aktualne - publiczności. W ten sposób na deskach GTM, niby za sprawą wehikułu czasu, wytańczyły i wyśpiewały swoje manifesty niepokorne dzieci-kwiaty.

Spektakl jest pomyślany jako montaż audiowizualnie atrakcyjnych scenek, w końcu trudno mówić o przebiegu fabularnym w przypadku "Hair", o takowy zresztą reżyser się nie zatroszczył. Mamy więc teatr cieni, fajerwerki, zapach kadzidła, wizualizacje na suficie, płonącego w proteście buddyjskiego mnicha, gorszących nagością aktorów czy przebranych w hippisowskie stroje członków orkiestry i bileterów... Znalazło się też miejsce dla improwizowanych interakcji z publicznością - Hud (znakomity Nick Sinckler) żebrze wśród widzów, zabierając co niektórym paniom torebki, dookoła widowni urządzono pikietę, której uczestnicy siadali widzom na kolanach, wreszcie na koniec pierwszego aktu pojawia się policja, która wyprowadza zebraną gawiedź na przerwę. Fantazji z pewnością pod tym względem realizatorom nie zabrakło.

Znacznie słabiej wypada scenografia (czy też jej brak), nawet kostiumy, co jest zgoła niepojęte, rozczarowują. W warstwie wizualnej przedstawienie pozostawia wyraźny niedosyt, plastyczna całość robi wrażenie obrazu komponowanego naprędce, chaotycznie i bez głębszego rozeznania w modzie lat sześćdziesiątych. W kostiumach, za które odpowiedzialna była Anda Kobińska, znalazło się zbyt wiele ubrań współczesnych, ich zestawienie nie komunikuje luzu, który tak charakterystyczny był dla strojów dzieci-kwiatów. Autor dekoracji, Damian Styrna, świadomy przestrzennych ograniczeń niewielkiej, jak na takie przedsięwzięcie, gliwickiej sceny, postanowił zostawić niemal zupełnie nagie deski teatru, koncentrując się głównie na górnych przestrzeniach. I tak oto jako element scenograficzny pojawiły się podwieszone na wysokości sznurowni plastikowe rury, na suficie zaś wyświetlano komentujące sceniczne zdarzenia, mniej lub bardziej angażujące uwagę, projekcje (Styrna zajmował się dotąd m.in. wizualizacjami towarzyszącymi koncertom zespołu Raz Dwa Trzy).

Dzięki pracy choreografów (Beata Owczarek, Janusz Skubaczkowski) scena została zapełniona "żywą scenografią", którą tworzyli tańczący aktorzy. Trzeba przyznać, że kondycyjnie było to z pewnością duże wyzwanie dla artystów, spisali się jednak bezbłędnie.

Największe uznanie w gliwickiej inscenizacji należy się zdecydowanie aktorom, którzy potrafili z fabularnych strzępków wykreować postaci pełne życia i afirmacji, a był to przecież nadrzędny cel realizatorów. Wokalnie sprawdzają się niemal wszyscy, na szczególne uznanie zasługują Łukasz Szczepanik (Berger), Nick Sinckler (Hud), Rafał Szatan (Claude), Oksana Pryjmak-Malczyńska (Sheila) i zachwycająca Violetta Białk (m.in. za brawurowy popis w roli Margaret Mead). Obsada nie przynosi niepożądanych niespodzianek, zaangażowani zresztą zostali głównie aktorzy, których już mieliśmy okazję oglądać w Gliwicach. Wprawdzie początek pierwszego aktu wypadł dość sztywno, to jednak stopniowo artyści otwierali się przed publicznością, by w finale dać eksplozję nieskrępowanej wolności i radości (Let the Sunshine in).

Życzeniem Kościelniaka było, aby "Hair" mogło stać się swoistą odtrutką na otaczającą nas rzeczywistość, aby szaleni, kolorowi bohaterowie musicalu pokazali nam w jaki sposób należy walczyć z tzw. prozą życia, aby wszczepili nam w serca entuzjastyczne podejście do świata. Wszystko to jednak sprawia, że spektakl odbiera się dość powierzchownie, mimo obecnych scen granych na smutną nutę, trudno było się wzruszyć. W zasadzie w Gliwicach pokazano nam pewien kontrkulturowy folklor, zbudowano coś w rodzaju hippisowskiego fresku, zacierając przy tym to, co głębokie w myśli lewicującej. To smutne, ale "Hair" pomyślane jako manifest, przestało mieć dawną siłę rażenia, w przeciwieństwie do chociażby nieśmiertelnego protest-songu Czesława Niemena, "Dziwny jest ten świat", a przecież są to dzieła wyrastające z tej samej niezgody na rzeczywistość. Inna sprawa, że ruch hippisowski z biegiem lat rozrzedził skrajność swoich idei, nic to zresztą nowego - wszelkie postawy, które nagle masowo są przyswajane przez społeczeństwo, siłą rzeczy tracą swój radykalizm, mieszczanieją. Z czasem recepcja kontrkultury stała się zupełnie powierzchowna, wydaje się, że taki też los spotkał ów wojujący musical.

Jak pisałam we wstępie, młodość nie ocenia tak krytycznie, więcej w niej przychylności do wszelakich atrakcji tego świata, dlatego też nie mam wątpliwości, że młodym widzom spektakl przypadnie do gustu, być może znajdą się i tacy, którzy pójdą na przedstawienie raz jeszcze. Sama także rozważam taką możliwość, powodowana jednak wyłącznie chęcią posłuchania rewelacyjnej muzyki, która nic nie straciła na swej świeżości.



Anna Adamkiewicz
Śląsk
28 lipca 2010
Spektakle
Hair