Wola załogi

Wielu odwołuje się do spuścizny "Solidarności". Jedni ją dezawuują, drudzy starają się podkreślić swój wkład, jeszcze inni twierdzą, że w gruncie rzeczy nic się za jej sprawą nie zmieniło. Wobec opowieści mitycznych, a do takich zalicza się historia tego Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego, często stawia się pytanie: jak to się zaczęło? Nie starając się bynajmniej na nie odpowiedzieć, to do jej początków sięga Paweł Wodziński w jednej z dwóch - obok "Workplace" Bartka Frąckowiaka - ostatnich premier Teatru Polskiego w Bydgoszczy, podsumowujących trzyletni program ustępującej dyrekcji.

Bazą przedstawienia "Solidarność. Rekonstrukcja" jest trzytomowa publikacja stenogramów z I Krajowego Zjazdu Delegatów przygotowana przez Instytut Pamięci Narodowej. Tych w sumie kilkaset stron stanowi zarówno świadectwo niezwykłości tamtego czasu, jak i jest nieomal gotowym scenariuszem z rozpisanymi na role kwestiami. Wystarczy chwila lektury, by wyobraźnia zaczęła działać. Są tam emocje, cięte repliki, płomienne przemówienia, żarty, kurioza. Wodziński skorzystał z tego dramatycznego potencjału i zdecydował skupić się na jednym z najgoręcej dyskutowanych wówczas zagadnień, czyli na samorządzie pracowniczym. Kontekst, jakim jest sytuacja bydgoskiego teatru (lokalne władze nie wzięły pod uwagę głosu zespołu pragnącego kontynuować współpracę pod kierunkiem duetu Wodziński-Frąckowiak), sprawia, że wiele spośród liczących już blisko czterdzieści lat zdań w tym miejscu i w tym czasie brzmi szczególnie aktualnie.

Tytułowa rekonstrukcja jest traktowana z przymrużeniem oka, co zapowiada nam prowadzący obrady (Marian Jaskulski), który śledzi tekst stenogramu: "Będę opuszczał niektóre rzeczy, trochę pozmieniam". Sportowo-widowiskowa hala "Olivia" w Gdańsku, gdzie odbywał się Zjazd, została odtworzona w schematyczny sposób. Punktem centralnym scenografii jest długi biały stół z kilkoma mikrofonami. Nad nim wisi ekran, wykorzystywany głównie do transmisji na żywo z jednej z kilku używanych w spektaklu kamer. Z lewej i z prawej strony stoją mniejsze stoły. Tam również są ekrany, tyle że telewizyjne. Widać na nich transmisje z pozostałych kamer oraz takie materiały, jak archiwalne nagrania ze Zjazdu czy wideo z wolnościowych zgromadzeń z różnych części świata. (To charakterystyczne dla Wodzińskiego, że zjawiska pozornie ekskluzywnie polskie stara się umieścić w globalnym kontekście - tak było w przypadku "Dziadów" i "Samuela Zborowskiego".) Ponadto po prawej z tyłu jest przestrzeń dla złożonego z aktorów rockowego zespołu, który wykonuje między innymi "Solidarity" Angelic Upstarts czy "Wich Side Are You On?" Billy'ego Bragga. Natomiast widzowie zostają umiejscowieni na środku sceny, wchodząc tym samym w rolę delegatów. To do nich i wobec nich będzie toczyć się zjazd.

Wspomniałem już, że zdania, które są przywoływane, padły po raz pierwszy wiele lat temu. I to słychać. Uderza bowiem, w jak drastyczny sposób obniżył się poziom prowadzenia debaty. Styl prowadzenia sporu jest z dzisiejszej perspektywy niecodzienny. Delegaci dyskutują, nie zgadzają się w zasadniczych kwestiach, ale nikt nie wykorzystuje tego jako usprawiedliwienia dla uciekania się do niskiego języka. Pomijam fakt (bardziej wynika on ze stenogramów niż z samego przedstawienia), że wszystko odbywało się w określonej strukturze i każdorazowo, gdy mówca przekraczał wyznaczony czas wystąpienia, kontynuować mógł tylko wtedy, gdy uzyskał aprobatę słuchaczy. W ocenie wielu spraw można się spierać, ale na tym polu zdecydowanie nie można mówić o postępie.

Zjazd odbywał się w dwóch turach, więc i bydgoskie przedstawienie ma dwie części. Atmosfera przed przerwą jest zdecydowanie weselsza. Głos zabierają goście z zagranicznych wspólnot pracowniczych. Ich wystąpienia są co chwila przerywane entuzjastycznymi brawami, do których aktywnie włączają się także widzowie. Swoje pięć minut mają Małgorzata Trofimiuk jako przedstawiciel włoskiej delegacji i Jan Sobolewski w roli Lane'a Kirklanda, prezydenta jednego z amerykańskich związków zawodowych. Jest nawet ostrzeżenie przed wychodzeniem z obrad; niezastosowanie się do niego może poskutkować zamknięciem bufetów. Jednak tym, co najbardziej zajmuje aktorów-delegatów (w przedstawieniu bierze udział niemal cały bydgoski zespół) jest projekt uchwały o samorządzie pracowniczym. Prace nad nim widzimy dzięki oku kamery, które przygląda się różnokolorowym poprawkom, skreśleniom i adnotacjom nanoszonym na kartkę z treścią uchwały. Udaje się zbliżyć do gorącej atmosfery, którą w 1981 roku tworzyło ponad dziewięciuset delegatów.

Poważniej zaczyna się dziać w drugiej części. Okazuje się, że Krajowa Komisja Porozumiewawcza z Lechem Wałęsą (Konrad Wosik) na czele nie zastosowała się do zaleceń z I tury Zjazdu właśnie w kwestii samorządu pracowniczego. Część delegatów jest oburzona, co dodatkowo podsyca informacja, że decyzje zostały podjęte zaledwie przez kilku członków Komisji. Na Zjeździe wątpliwości zostały rozwiane poprzez odtworzenie nagrania z posiedzenia KKP, w spektaklu zostaje ono odegrane w formie czytania performatywnego. Delegaci udzielają Komisji absolutorium. Kryzys zostaje zażegnany. Aktorzy intonują fragment symfonii "Z Nowego Świata" Antonína Dvořáka, jednak to nie koniec przedstawienia.

Finałem jest nagranie ze spotkania bydgoskiego zespołu. Siedzą w kręgu. Nie debatują. Rozmawiają. Wspólnie zastanawiają się nad tym, co dalej zrobić. W jakim formacie kontynuować zapoczątkowaną ideę teatru, która nie ma w Polsce odpowiednika. Ponieważ to właśnie była największa wartość tego teatru - umiejętność budowania przestrzeni do wspólnej refleksji. Dariusz Kosiński na łamach "Tygodnika Powszechnego" już określił zrealizowany w Teatrze Polskim program jako osobne zjawisko w historii polskiego teatru. Pozostaje mieć nadzieję - pożyczając hasło od innej sceny z niepewną przyszłością - że "to jeszcze nie koniec".



Jan Karow
e-teatr.pl
19 lipca 2017