Wolicka, spokojnie, masz 80 lat!
- Aktor to jest takie zwierzę, które jak sieje wysadzi z siodła, to bardzo szybko kapcanieje. Mam na myśli to, że bez pracy dziadzieje, starzeje się i coraz gorzej czuje. Dlatego pracujemy z mężem w Studiu Aktorskim. I proszę mi uwierzyć - nie dla pieniędzy, bo honoraria nie są oszałamiające. Robimy to raczej po to, żeby wciąż czuć teatr i w nim istnieć - mówi HANNA WOLICKA, od 38 lat aktorka Teatru im. Jaracza w Olsztynie.- Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieszkać poza Warszawą - mówi Hanna Wolicka, warszawianka z urodzenia i olsztynianka z adresu zamieszkania. Od 38 lat jest aktorką Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.
Obchodziła pani w tym roku dwa piękne jubileusze: 55-lecie pracy scenicznej i 80 urodziny.
- A nawet trzy.
Jaki jeszcze?
- 45 rocznicę ślubu.
Gratuluję! Wspaniała rocznica.
- Cieszę się, chociaż wolałabym mieć kilka lat mniej. Wcale bym się nie obraziła, gdyby jakaś dobra ręka odjęła mi 20 lat.
Ponad połowę życia spędziła pani na scenie. Najdłużej w olsztyńskim teatrze.
- Gdyby tak podsumować, to będzie tego sporo. Co prawda mieliśmy przerwę, bo przyszliśmy do Olsztyna za kadencji Aleksandra Sewruka i razem z nim odeszliśmy. Nie spodobał nam się nowy szef, więc przenieśliśmy się do Torunia. Wróciliśmy, kiedy dyrektorem został Krzysztof Rościszewski. Sumując wszystko, będzie to 38 lat.
Dlaczego właśnie w Olsztynie spędziła pani tyle czasu?
- Mówiąc szczerze, kupiliśmy domek pod Olsztynem i okropnie szkoda byłoby mi go zostawić. Kiedy Rościszewski odszedł do Katowic, to mieliśmy ochotę ponownie uciec. Ale ten domek... Jak już zasadziliśmy te kilka drzew własnymi rękami, dbaliśmy i dmuchaliśmy, to wydawało nam się, że to było jakby nasze dziecko. To wspaniałe miejsce. Wszędzie zieleń, a pod nosem jezioro. A kiedy mam jakieś nerwy, to uciekam tam, patrzę na wodę, wdycham świeże powietrze i wszystko staje się nieważne. Cieszę się, że wytrzymaliśmy te zmiany w dyrekcji i zostaliśmy. Dobrze nam tutaj.
A który czas w Olsztynie wspomina pani najlepiej?
- Na pewno za kadencji Rościszewskiego. To był wówczas bardzo dobry teatr, który liczył się w kraju. Teraz też jest dobrze.
Odeszła pani na emeryturę w 1990 roku, ale pozostała aktywna zawodowo. Nie chciała pani nigdy zostawić pracy i całe dnie sobie odpoczywać?
- Nigdy w życiu! Aktor to jest takie zwierzę, które jak sieje wysadzi z siodła, to bardzo szybko kapcanieje. Mam na myśli to, że bez pracy dziadzieje, starzeje się i coraz gorzej czuje. Dlatego pracujemy z mężem w Studiu Aktorskim. I proszę mi uwierzyć - nie dla pieniędzy, bo honoraria nie są oszałamiające. Robimy to raczej po to, żeby wciąż czuć teatr i w nim istnieć. Chyba nie potrafilibyśmy żyć bez tej atmosfery i bez tych ludzi. Wszyscy mówią, że dobrze się trzymamy jak na nasze lata, a to pewnie dzięki temu, że pozostajemy aktywni zawodowo. A ogólnie... to jestem z natury leniwa.
Jakoś trudno mi w to uwierzyć!
- Naprawdę! Muszę mieć nad sobą taki bat, który mobilizuje do pracy. Gdybym już nic nie robiła w teatrze, to prawdopodobnie utknęłabym w fotelu przed telewizorem. I nie wiem, czy komukolwiek udałoby się mnie od niego odciągnąć.
Wspomniała pani, że uczy w StudiumAktorskhrn. Jakie zasady stara się pani wpoić młodszemu pokoleniu aktorów?
- Nie chciałabym operować banałami typu miłość do sztuki, ale chyba inaczej się nie da. Marzę o tym, aby młodzi ludzie nie traktowali teatru i zawodu aktora jak skarbonki na pieniędze. Popularne wśród nich jest myślenie, że koniecznie trzeba jak najszybciej wkręcić się do filmu lub serialu i zarabiać grubą kasę. A jeszcze najlepiej w reklamie, bo tam płacą najwięcej. Nie uważam, żeby granie w reklamie było powodem do wstydu, ale aktor powinien mieć nieco inny cel niż zbijanie fortuny. Dawniej granie w reklamie było ogromną ujmą dla aktora. Jest mnóstwo aktorów, którzy do tej pory nie zgodziliby się na wystąpienie w reklamie z powodu tej zasady. Jednak obecnie to nastawienie nie jest już tak.
Nina Ramatowska
Gazeta Olsztyńska
9 lipca 2013