Wspomnienia, historie i opowieści

Przyjechali na to spotkanie z różnych stron kraju i świata. Spotkanie na pięćdziesięciolecie marca 1968 roku. Nikt z nich nie miał wprawdzie dokładnie pięćdziesięciu lat, ale niemalże wszyscy byli dziećmi marcowych emigrantów, więc rocznicę mogli uznać za wspólną.

Urodzili się już najczęściej w nowych ojczyznach rodziców, którzy w pamiętnym marcu zostali zmuszeni do wyjazdu. Syn Leona (Jerzy Walczak), współgospodarz spotkania, przyjechał ze Szwecji, jako bagaż zabierając ze sobą alternatywną, obowiązującą w jego rodzinie i przekazaną mu przez mamę historię świata. Córka Wery (Katarzyna Herman) - z USA, przywożąc matczyną opowieść o zamurowanych rodzinnych zdjęciach, niegdyś chowanych w pośpiechu, dzisiaj cierpliwie czekających na odkrycie. Córka Hanny (Joanna Rzączyńska) - z Izraela. Opanował ją dybuk Idy Kamińskiej, dyrektorki Teatru Żydowskiego, która po marcu 1968 roku, na znak protestu, wyjechała na stałe z Polski do Izraela, a potem do USA (na marginesie warto zauważyć, że Rzączyńska to wnuczka Szymona Szurmieja, kolejnego dyrektora w Teatrze Żydowskim). Córka Ester (Małgorzata Trybalska) przyjechała po trosze z Francji, w której się urodziła, a po trosze z Polski, w której od jakiegoś czasu już mieszka. Przywiozła ze sobą historię wielkiej miłości mamy i chłopaka, który nie przyszedł pożegnać się z nią na Dworzec Gdański w Warszawie. Przyjechała też sama Ester (Grażyna Barszczewska), która przed laty nie mogła wytrzymać sąsiedzkiej niechęci. Przyjechali ci, którzy z Polski nie wyjeżdżali. Choćby syn Piotra (Marcin Błaszak), który przywiózł ze sobą wspomnienie ojca, organicznie nienawidzącego Żydów. Przyjechały też córka Sary (Barbara Kurzaj) i córka Janiny (Marta Kurzak), które z fragmentów zachowanych wspomnień i opowieści próbowały zrekonstruować wydarzenia z młodości swoich mam.

Przywieźli ze sobą różne kultury i różne języki. A także starannie pielęgnowanie wspomnienia, historie i opowieści, nie zawsze pasujące do tego, co zapamiętali inni. Spotkali się z powodu traumy odziedziczonej po rodzicach. Z nadzieją na wyzwolenie, ale i strachem przed jej pogłębieniem. Bo przecież ich wspomnienia, historie i opowieści mogły okazać się zbyt fragmentaryczne, zbyt daleko przetworzone przez zawodną pamięć. Bo przecież nie wszyscy mogli dotrzeć. Bo przecież nie z każdym uda się porozmawiać, nie każde wspomnienie przywołać, nie każdą historię zrekonstruować, nie każdą opowieść wysłuchać.

Podjęli próbę. Być może niedoskonałą, ale na pewno wartą wysiłku. Ich spotkanie, w dużej mierze symboliczne, to również spotkanie bezdomnych dzisiaj aktorów Teatru Żydowskiego z aktorami Teatru Polskiego, aktorów żydowskich z aktorami polskimi. A także spotkanie doświadczeń reżyserki Anny Smolar, urodzonej w Paryżu córki marcowych emigrantów, z doświadczeniami innych emigrantów, zebranymi w rozmowach przeprowadzonych przez Mike'a Urbaniaka i przetworzonymi w scenariusz teatralny przez Michała Buszewicza. Dzięki temu spektakl, choć mówiący o doświadczeniu pewnego pokolenia i o jednym z najważniejszych momentów w powojennej historii Polski, nabrał indywidualnego, bardzo osobistego charakteru. Jak zatem udało się podczas tego spotkania sprawić, by pojedyncze wspomnienia, przerwane historie i urwane opowieści mogły nabrać odpowiedniej wagi? W pełni wybrzmieć?

Szczególną rolę w tym dziele odegrała postać jakby nie z tego świata, mająca moc przywoływania tego, co zapomniane, przywracania tego, co utracone, naprawiania tego, co zniszczone. "Mam polskie imiona, ale dziś przyjmuję imię Ariel. Pojawiłem się, bo nie wszyscy mogą przyjąć zaproszenie. Nie wszyscy chcą przyjąć zaproszenie. I na pewno będzie dużo miejsc w opowieści, o których nic nie wiadomo. Myślę, że wypełnienie tych miejsc jest tylko kwestią intuicji. Więc postaram się je wypełnić. Słyszenie obcego języka jako własnego też jest tylko kwestią intuicji. A ja państwu tę intuicję z przyjemnością wyostrzę." Grający Ariela Paweł Sakowicz dokonał czegoś prawie niemożliwego - stworzył równoległy spektakl zbudowany z gestów, kroków i tańca. Stworzył tym samym rytm nadający przedstawieniu tempo, wprawiający poszczególne postaci w ruch, doprowadzający do nieoczywistych spotkań, wydobywający często bolesne wspomnienia, układający poszczególne elementy zapomnianych historii w całość i nadający moc każdemu słowu z przywoływanych na scenie opowieści. A przy tym podkreślający emocje, wprowadzający bliskość i intymność, jakie może dać jedynie taniec. Gest pozwolił bowiem Arielowi wyzwolić to, czego nie dało się wypowiedzieć. Jak choćby wtedy, gdy wcielił się w Roberta i uwodził w tańcu córkę Ester w trakcie jej opowieści o wielkiej miłości matki sprzed pół wieku. Albo wtedy, gdy córka Wery przywoływała historię zamurowanych w ścianie fotografii, a Ariel "wciskał" w ścianę ożywione jej słowami postaci. Zresztą takich scen jest więcej, bo Ariel Sakowicza wytrwale zapraszał kolejnych bohaterów do wzięcia udziału w jego równoległej opowieści. Gdy trzeba stawał się dybukiem, postacią niezbędną do odtworzenia jednego ze wspomnień. Albo po prostu... psem. Jakby chciał zbudować swoimi działaniami alternatywną, metaforyczną przestrzeń gestu, ruchu i dźwięku, która pomoże zebranym w dotarciu do najgłębiej ukrytych zakamarków pamięci, w przypomnieniu tego, co miało zostać zapomniane czy wypowiedzeniu tego, co przemilczane.

Może więc w tym świecie stworzonym przez Ariela, zbudowanym z powtarzalnych kroków, gry spojrzeń i rytmów, kryje się taka pamięć lat sześćdziesiątych, której żadnymi słowami nie da się już opowiedzieć?



Andrzej Lis
e-teatr.pl
25 maja 2018
Portrety
Anna Smolar