Wszystko w normie

Nie ma szczęścia Harold Pinter do polskieh scen. Reżyserzy czytają go u nas powierzchownie, umieszczając w rejonach bezpiecznej rodzajowości. Rzetelna rola Janusza Gajosa w "Dozorcy" nie zmieni tego stanu rzeczy.

Wróciłem do Pintera z uczuciem ulgi. Bujdy opowiadają ci, którzy twierdzą, że precyzyjna niczym mechanizm szwajcarskiego zegarka i mordercza dramaturgia autora "Powrotu do domu" to teatru dzień wczorajszy, literatura martwa, skostniała w raz na zawsze zaprogramowanej strukturze. Przeciwnie, sztuki Pintera trzeba dziś czytać przez Becketta, niczym muzyczne partytury. Jest w nich wszystko - wszystko w ciemnej barwie. Zwątpienie w dobre strony człowieka, głębokie przeświadczenie, że każdym jego działaniem kierują niskie lub wręcz perfidne pobudki. Postaci u Pintera nie chcą, by je lubić. Lgną do siebie tylko po to, by z zaskoczenia zadawać ciosy. Lecą jak ćmy do światła. Na spalenie. 

Jako tako udawał się jeszcze w ostatnich latach Pinter w telewizji - dowodem na to "Kolekcja" Marcina Wrony, a wcześniej "Z prochu powstałeś" Mariusza Grzegorzka. Ale już taki "Powrót do domu" z warszawskiego Ateneum, z posągową rolą Mariana Kociniaka, wskazywał, czym Pinter na scenie być nie powinien - wysiloną kaligrafią, z wyciętymi z papieru typami zamiast żywych postaci. "Dozorca" jest w dorobku noblisty pozycją wręcz wzorcową. Rozpisaną na trzy głosy komedią zagrożenia, w której nikt nie jest tym, kim się wydaje. Każdy natomiast ukrywa mroczną tajemnicę albo przynajmniej jakąś paskudną cechę charakteru, pozwalającą mu rościć sobie prawa do władzy nad innymi. Jakby tego było mało, Pinter hołduje zasadzie jedności miejsca. Cała akcja rozgrywa się w jednym odpowiednio zagraconym pomieszczeniu. Można traktować ją jako wyspę bez szans na ucieczkę. Albo więzienie - osadzeni prędzej czy później rzucą się sobie do gardeł. Tak jak najlepsze dramaty Pintera, "Dozorca" niesie ze sobą obietnicę teatru niebezpiecznego. Takiego, co nie odpuszcza widzom ani aktorom. I tu zaczynają się kłopoty z przedstawieniem Piotra Cieślaka w Teatrze Narodowym. Ogląda się to, będąc całkiem obok. Na pozór wszystko jest na swoim miejscu - słowa, dialogi, postaci. Tyle że na Scenie przy Wierzbowej przez długie minuty grają "Dozorcę", jakby to była pierwsza lepsza komedia obyczajowa. Oskar Hamerski dobrze wypada w introwertycznym zagubieniu Astona. Znacznie gorszy jest irytująco nadpobudliwy Karol Pocheć jako Mick. Nie ma w ich rolach niczego, co odbiegałoby od normy - w dobrym i złym znaczeniu tego słowa. Można się z tym pogodzić, bo w "Dozorcy" Pintera i tak najwięcej zależy od tytułowego włóczęgi. W Narodowym gra go Janusz Gajos, a cały spektakl pomyślany jest jako kolejny nieformalny benefis wielkiego aktora. Rolę Daviesa buduje środkami, które nie przewrócą do góry nogami wyobrażeń o jego sztuce. Jego włóczęga bywa jowialny, aby za chwilę objawić nieoczekiwaną brutalność. Jest prostacki, ale traktuje to jak obronę przed światem. Próbuje grać jego metodami.

Bardzo porządna to aktorska robota, zresztą trudno od artysty miary Janusza Gajosa oczekiwać czegokolwiek innego. Mimo to jednak nie stanie Davies w rzędzie największych osiągnięć aktora. To nie jest partia na miarę Podsiekalnikowa z "Samobójcy" Kutza ani Cartera z "Simpatico" Grzegorzka.

Ma chyba Janusz Gajos kłopot. Lojalny wobec Teatru Narodowego w ostatnich latach stworzył w nim tylko jedną niekłamaną kreację Lomana w "Śmierci komiwojażera" Kutza. Poza tym błyszczał jako tło w "Miłości na Krymie" Jarockiego lub "Iwanowie" albo używał swej maestrii w sprawie rzeczy nie do obronienia (tak było w "Daily Soup"). Myślę, że czeka dzisiaj Gajos na swego reżysera - takiego, jakim kiedyś był Kazimierz Kutz. Kogoś, kto otworzyłby go na prawdziwe wyzwania. I czeka na role, w spektaklach na swą miarę.



Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
5 marca 2010
Spektakle
Dozorca