Wyjątkowe życie aktorów

"Każdym dniem zabijasz to deszczem obcych rąk".

Zamykasz oczy, widzisz ciemność. Podnosisz powieki - snop pionowego światła, zlatują się postaci, które przedstawią to, czego nie zobaczysz. Zaczynają taniec wokół światła rzucanego przez zapaloną pośród ciemnych łąk lampę. To może zdarzyć się tylko w najnowszym spektaklu Agnieszki Olsten, zrealizowanym w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Otwierająca przedstawienie scena wprowadza widza w świat, który odcinając się swą rzeczywistością od doczesności trafnie komentuje ludzką sytuację. Oto jest Mikołaj, tu Michał Majnicz, który doskonale ożywia postać wycofaniem i zagubieniem, pokazując człowieka w niewoli losu, przeznaczenia, w chaotycznej próbie uwolnienia się z zamkniętego kręgu. Tuż obok jego żona Anna (świetna Katarzynę Strączek) w dogłębnej samotności w poszukiwaniu wyjścia z roli, w próbach zrzucenia brzemienia ponad siły. Te dwie przejmujące postacie nie są wyjątkiem w świecie „Samsary. Disco”, świecie, który w tragedii egzystencji potrafi cieszyć się kolejnymi chwilami. Każda zanurzona tu jednostka, w swej samotnej, niewdzięcznej roli, wcale nie obcej nam, widzom, odbija się ślepo od wyznaczonych przez społeczeństwo ram. Tańcząc w ciemnościach, nie dostrzega tego, co ma wokół.

Te formy życia, których przejawy oglądamy na deskach teatru (dosłownie) są nadane już od urodzenia, w nich trwamy do śmierci, z nimi wszystkimi walczy świetnie prowadzony zespół. Aktorzy próbują przełamać ten casus (Bożena Baranowska wzywa technicznego, by przerwał przedstawienie, podobnie Mirosław Haniszewski, który „gra Iwanowa”).

Świat tych podwójnych osobowości jest specyficzny. Posiada swe wyjątkowe, „własne”, przynależne mu światło, w którego blaskach i cieniach dzieją się rzeczy. Jak dookoła lampy skupiają się owady, tak w tym świecie ludzie, pogrążeni w wewnętrznych instynktach, tańczą swój wiosenny taniec. Powolny rytuał, który prowadzi do złożenia ofiary - ktoś bowiem musi odejść, by trwała niezachwiana równowaga.

Ta niezwykle przystępna reżyserska wizja w autonomicznym ciągu obrazów jest zapisem niezdrowych relacji międzyludzkich, których do końca nie widzimy, które sygnalizowane są poprzez sugestywne działania bohaterów. Doskonała muzyka tła autorstwa braci Olesiów wpisuje się w estetykę wyciszenia. Bo, mimo przesłania, to lekkim, otwartym i wewnętrznie cichym spektaklem jest najnowsza propozycja Olsten. Każda jego część doprowadzona jest do punktu, w którym powstaje spójna całość. Ruch sceniczny w choreografii Tomka Wygody odkrywa drzemiące w postaciach emocje, o których uzmysłowienie zabiega reżyser. Światło Wojciecha Pusia (współpraca Agata Skwarczyńska) nadaje tej dwugodzinnej chwili, aurę rzeczywistości.

„Żyć oznacza niemożliwość, którą bezustannie sobie uświadamiam dzień po dniu przez, lekko licząc, czterdzieści lat”. Te słowa Emila Ciorana pojawić się mogły w głowie Mikołaja na moment przed kulminacyjnym: „Ślubu nie będzie”. Bowiem za moment Dagmara Mrowiec, wysiłkiem ponad siły, wyniesie na sobie jego ciało.

W tym nieustającym rytmie natury, w którym odnajduje nas spektakl, wielką rolę odgrywa metafora, przyrównująca życie ludzkie do istnienia owadów. Przez widowisko prowadzi nas niezwykle spójna koegzystencja dwóch tekstów: „Iwanowa” Antona Czechowa i „Życia owadów” Wiktora Pielewina (dramaturgia Bartosza Frąckowiaka). Surrealistyczne sceny, rodem z filmów Jodorowskiego, symbolizują codzienność. Nastepują z chwilą, gdy widzimy kobietę „zjadaną” przez obłęd, który zrodził się zamiast utraconego dziecka czy też w znaczącej scenie uwodzącej Anny Ilczuk, która „ptasim śpiewem” zdobywa partnera, ograniczając i zmuszając go do życia w „ptasiej klatce”, do życia, którego strzępy oglądamy w sytuacji małżeństwa Lebiediewa i Zinajda Sawiszny (Kozłowski i Baranowska).

Po doskonałym, choć niedocenionym „Linczu” (2007) w Teatrze Polskim oraz dużo słabszym „Otellu” w Teatrze Narodowym (2008) przyszedł czas na dzieło przełomowe, podnoszące poprzeczkę współczesnego teatru. Agnieszka Olsten wraz z grupą bliskich jej, zaufanych współpracowników i aktorów, udowodniła „Samsarą. Disco”, że teatr jako sztuka, w ujęciu autonomizacji głoszonej choćby przez Kantora, ma się dobrze i ciągle są w nim rzeczy, które warto pokazywać na nowo, w sposób, który na pewno zostanie doceniony.

Bo przegapienie tego spektaklu byłoby artystycznym grzechem. Wolny od pop-kulturowych cytatów, mówi mądrze o rzeczach ważnych. Każda scena ma do przekazania istotną dla całości myśl, każda scena uderza swoją siłą (niezwykle sugestywny jest moment, gdy Anna szuka czułości w ramionach męża, co rusz powstrzymywana przez emocjonalną personifikację w osobach Czarnika, Haniszewskiego, Wygody). Przykłady można mnożyć, bo każdy ruch jest znaczący i świadomy, każda scena w ujęciu sugestywnej scenografii, każda postać w trafnym stroju (scenografia i kostiumy Joanna Kaczyńska). Wszystkie środki wyrazu budują dopracowany, teatralny mechanizm, który jest jak żywe ciało, przeżywające swoje życie na naszych oczach. Pozbawiona banalności i tandety estetyka nadaje temu widowisku charakter wyjątkowy. To nie jest spektakl, który zobaczyć można w każdym teatrze - Wrocław ma to szczęście, że "Samsara Disco" powstał właśnie tu.



Jakub Derbisz
Dla Dziennika Teatralnego
12 lutego 2009
Spektakle
Samsara Disco